Wojna i przemoc na stałe dotykają ponad 60% dystryktów Afganistanu.
Niemal dwa lata od zakończenia w Afganistanie operacji prowadzonej przez NATO w ramach misji Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF) świat nie pamięta już na co dzień o sytuacji w tym kraju. Jest to ewidentne potwierdzenie wcześniejszych obaw, że znacząca redukcja zaangażowania w Afganistanie społeczności międzynarodowej, a szczególnie Zachodu, będzie skutkować spadkiem zainteresowania tym państwem. Nic dziwnego, że robi się o nim głośno tylko wtedy, gdy dochodzi tam do kolejnego krwawego zamachu terrorystycznego lub nowego spektakularnego sukcesu militarnego talibów. A takich wydarzeń jest coraz więcej. Sytuacja strategiczna w Afganistanie pogarsza się bowiem systematycznie od chwili, gdy ostatni żołnierze zagraniczni, pełniący służbę w ramach ISAF, opuścili to odległe podnóże Hindukuszu. Niekorzystny kierunek rozwoju sytuacji w tym kraju to efekt współistnienia kilku czynników, z których najważniejsze to słabość afgańskich sił bezpieczeństwa i umacnianie się struktur ruchu talibów.
O tym, że formacje sił bezpieczeństwa, z armią (Afghan National Army – ANA) na czele, nie są gotowe do skutecznego samodzielnego stawienia czoła zbrojnym grupom rebelii, ostrzegano na długo przed końcem operacji ISAF. Wiedzieli o tym i analitycy oraz eksperci zajmujący się Afganistanem, i wojskowi zaangażowani bezpośrednio na miejscu, zarówno w misję ISAF, jak i amerykańską operację „Enduring Freedom” (Trwała wolność). Ostrzeżeń tych jednak nie słuchał i nie brał pod uwagę żaden z zachodnich decydentów, z prezydentem USA Barackiem Obamą na czele. Politycy z Zachodu przedkładali krótkoterminowe cele polityczne i ideologiczne (tj. szybkie wyjście z Afganistanu, przedstawiane opinii publicznej jako sukces i „dążenie do pokoju”) nad realia istniejące w terenie i długofalową kompleksową strategię wobec tego kraju. Przecież gdyby chcieć dopasowywać czas trwania misji ISAF do faktycznych kryteriów operacyjnych i strategicznych, to z pewnością byłaby ona kontynuowana i to bez większych szans na zakończenie w przewidywalnej przyszłości.
Nie powinno więc dziwić, że rząd w Kabulu nie jest dzisiaj w stanie utrzymać kontroli nad całym terytorium swojego kraju. Już raczej podziwiać należy to, że władze kabulskie w ogóle wciąż funkcjonują i nie załamały się pod wpływem zdecydowanych działań Talibanu. To, że tak się nie stało, to w dużej mierze efekt skutecznej gry, prowadzonej przez Kabul nie tylko wobec ruchu talibów, ale też jego pakistańskich mocodawców. Gry polegającej na całkiem umiejętnym operowaniu kijem i marchewką, czyli siłą i zdecydowaniem (tam gdzie to możliwe) oraz obietnicami ustępstw i koncesji (tam gdzie to konieczne).
Kondycja afgańskich sił bezpieczeństwa – tego podstawowego narzędzia, którym dysponuje Kabul w konfrontacji z talibami – słabnie jednak z miesiąca na miesiąc. Wiosna i lato 2016 roku to niemal nieprzerwane pasmo porażek, a nawet upokarzających klęsk sił rządowych, czego symbolem stała się m.in. dramatycznie źle przygotowana i poprowadzona ofensywa w północnej prowincji Baghlan w maju 2016 roku. Oddziały ANA bezskutecznie próbowały tam odblokować słynną autostradę nr 1, niezwykle ważną dla gospodarki państwa i polityki rządu w Kabulu.
A przecież początek 2015 roku – pierwszego bez znaczącej obecności sił międzynarodowych od chwili upadku Islamskiego Emiratu Afganistanu (IEA) 14 lat wcześniej – nie był dla ruchu talibów pomyślny. Pojawienie się w Afganistanie struktur kalifatu (styczeń 2015 roku), w postaci wilajetu Chorasan, stało się źródłem napięć i niesnasek w szeregach ruchu. Tym bardziej że w sąsiednim Pakistanie tamtejsi talibowie podzielili się niemal równo na pół pod względem podporządkowania i lojalności wobec nowej organizacji, stworzonej przez kalifat. Bardzo mocno zdezorganizowało to struktury i aktywność nie tylko Talibanu, lecz także centrali Al-Kaidy na afgańsko-pakistańskim pograniczu, ściśle powiązanej z afgańskimi talibami. Już później, u schyłku wiosny 2015 roku, równie destrukcyjne okazało się ujawnienie kompromitujących okoliczności trzymania przez niemal dwa lata w tajemnicy śmierci lidera IEA, mułły Mohammada Omara, które wstrząsnęły szeregami Talibanu.
Żadne ze wspomnianych wydarzeń nie osłabiło trwale zdolności talibów do skutecznego prowadzenia działań wojennych, na co liczył nie tylko Kabul, lecz także świat. Początkowo spektakularna i żywiołowo prowadzona ofensywa Państwa Islamskiego (IS) w Afganistanie została szybko powstrzymana przez Taliban. Niebagatelny udział miał w tym z pewnością fakt, iż talibowie to w większości rdzenny element etniczny Afganistanu, w szeregach oddziałów kalifatu dominował zaś żywioł napływowy, zwłaszcza Arabowie. W Afganistanie Państwo Islamskie odniosło, i odnosi nadal, sukcesy głównie tam, gdzie dominuje ludność niepasztuńska, a więc na północy kraju. Być może ma to związek z tym, że pod koniec 2014 roku na stronę kalifa przeszła większość struktur Islamskiego Ruchu Uzbekistanu, wcześniej blisko związanego z Al-Kaidą i współpracującego z ruchem talibów.
Przedwczesna zapowiedź śmierci
Analogicznie rzecz się miała z sukcesją po mulle Omarze. Choć początkowo można było odnieść wrażenie, że będzie to wydarzenie zapowiadające rychły koniec Talibanu, to ostatecznie okazało się, że nie ma ono większego znaczenia. Co więcej, sytuacja paradoksalnie nawet umocniła talibów, głównie przez ostateczne uporządkowanie wzajemnych, dość chaotycznych wcześniej, relacji między głównymi nurtami ruchu, czyli Szurą z Kwety, siatką Hakkanniego oraz partią HIG (Hizb-i-Islami Gulbuddin), kierowaną przez charyzmatycznego Gulbuddina Hekmatiara. Zresztą, jak się później okazało, tak szybki i zadziwiająco sprawny wybór następcy zmarłego Omara w dużej mierze należy przypisać wysiłkom mediacyjnym samego kierownictwa Al-Kaidy, które dążyło do jak najrychlejszego zakończenia tego procesu i zażegnania ewentualnych rozłamów w szeregach afgańskich talibów. Na lidera ruchu wybrano mułłę Achtara Mohammada Mansura, wysokiego rangą członka Szury z Kwety i bliskiego współpracownika zmarłego Omara. Polityka z drugiego szeregu, ale cieszącego się mirem i autorytetem wśród większości komendantów polowych i liderów ruchu, który potrafił godzić jego różne nurty i frakcje.
W efekcie Taliban wyszedł z tych kilku miesięcy chaosu wzmocniony, a jego działania zbrojne w Afganistanie zyskały na skuteczności i sprawności. Mułła Mansur okazał się zresztą nie tylko sprawnym organizatorem i skutecznym dowódcą partyzantki talibskiej, ale też niezwykle sprytnym politykiem, który od razu wszedł w zakulisowe kontakty z władzami w Kabulu (a równolegle podobno i z Irańczykami, w celu powstrzymywania Państwa Islamskiego), badając grunt pod ewentualne polityczne uregulowanie trwającego w kraju konfliktu. Jak się wydaje, Mansur autentycznie starał się różnymi kanałami cierpliwie przekonywać władze w Kabulu, że ich czas się kończy i bez bolesnego kompromisu ze zbrojną opozycją (czy też raczej ustępstw na jej rzecz) ich dni są policzone. Potwierdzeniem jego zabiegów politycznych był rozwój wydarzeń „w polu”, gdzie talibowie systematycznie i konsekwentnie zaczęli zyskiwać punkty. Począwszy od jesieni 2015 roku niemal nie było miesiąca, w którym struktury Talibanu nie przejmowałyby pełnej kontroli nad jednym lub dwoma dystryktami w Afganistanie, nie licząc ich umacniania się w innych częściach kraju.
Kulą w płot
I wtedy do gry weszli Amerykanie. Do dzisiaj nie wiadomo, co sprawiło, że amerykański wywiad (CIA) dostał z samego Gabinetu Owalnego w Białym Domu zielone światło dla eliminacji lidera afgańskiego Talibanu. Właśnie w czasie, gdy pojawiła się szansa, choć jeszcze niewielka, na polityczny kompromis między Kabulem a talibami, postanowiono skorzystać z informacji uzyskanych dzięki potędze narzędzi wywiadowczych supermocarstwa i przy użyciu bojowych dronów zastrzelić lidera afgańskich talibów. Operacja, która w innych okolicznościach i czasach może faktycznie przyczyniłaby się do poprawienia sytuacji strategicznej, zarówno władz w Kabulu, jak i ich zachodnich sojuszników, teraz stała się farsą. Wyeliminowano wpływowego polityka, lidera zbrojnej afgańskiej opozycji, który swym autorytetem, wpływami i dotychczasowym dorobkiem politycznym mógł firmować próbę jakiegoś porozumienia między opozycją a obecnymi władzami Afganistanu. Porozumienia z pewnością trudnego i niewygodnego (głównie dla mocarstw zachodnich), ale być może niosącego szansę na pokój udręczonemu niekończącą się wojną Afganistanowi i jego społeczeństwu.
Miejsce zabitego 21 maja 2016 roku mułły Mansura szybko zajął Hajbatullah Ahundzadeh. Choć dotychczas formalnie był zastępcą Mansura, to nie dał się bliżej poznać szerszej opinii publicznej. Wiadomo o nim tylko, że jest uznawany za lidera jednej z bardziej radykalnych frakcji w łonie Szury z Kwety. Jego zastępcami jako lidera ruchu talibów zostali Siradżuddin Hakkani, przywódca osławionej ekstremistycznej siatki Hakkaniego, oraz mułła Mohammad Jakub, syn Omara. Obaj są nieprzejednanymi zwolennikami bezpardonowej i bezkompromisowej walki z reżimem kabulskim i resztkami sił międzynarodowych pozostających w Afganistanie. Wydaje się zresztą, że i sam emir Ahundzedah podziela ich opinie.
Te zmiany władzy szybko dały o sobie znać na frontach wojny afgańskiej. Talibowie zintensyfikowali wysiłki operacyjne, z większą gorliwością zaczęli atakować pozycje sił rządowych, częściej też przeprowadzali zamachy terrorystyczne w samym Kabulu. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Według miarodajnych danych, gromadzonych i analizowanych przez amerykańskie pozarządowe ośrodki eksperckie zajmujące się Afganistanem jeszcze od 2001 roku, w sierpniu bieżącego roku ruch talibów afgańskich kontrolował w pełni i niepodzielnie co najmniej 40 dystryktów w całym kraju. W każdym z takich przypadków oznacza to, że zarówno stolica danego dystryktu, jak i jego obszar są całkowicie wyłączone spod jurysdykcji i władzy rządu w Kabulu oraz jego namiestników w danej prowincji. W kolejnych 45–50 dystryktach talibowie kontrolują zdecydowaną większość (lub wręcz całość) ich terytorium, a jedynie centra administracyjne znajdują się w rękach władzy kabulskiej. Dalsze około 50 dystryktów to silna obecność i znacząca aktywność militarna sił Talibanu, utrudniająca skuteczne sprawowanie władzy przez rząd w Kabulu. Działania talibów określane jako „intensywne” są ponadto odnotowywane w następnych ponad 100 dystryktach. W sumie daje to zatem 230–250 dystryktów afgańskich (na ich ogólną liczbę 398) w mniejszym lub większym stopniu dotkniętych stałą aktywnością talibskiego podziemia zbrojnego, a często także – co równie ważne – wilajetu Chorasan.
Powody do niepokoju
Oznacza to, że przemoc na stałe dotyka ponad 60% dystryktów Afganistanu. A wziąwszy pod uwagę fakt, że w dużej części są to najważniejsze ze strategicznego i politycznego punktu widzenia regiony kraju, taki stan rzeczy musi budzić niepokój. Dość powiedzieć, że talibowie kontrolują dziś na stałe większość dystryktów w takich prowincjach jak Kandahar na południu czy Kunduz na północy. Także w Ghazni kontrolują obecnie na stałe co najmniej jeden dystrykt (Nawa), a w pozostałych (zwłaszcza w stołecznym Ghazni) ich obecność i aktywność zbrojna mają charakter permanentny.
Warto podkreślić, że w ciągu minionych 12 miesięcy (a więc mniej więcej od czasu ogłoszenia sukcesji po mulle Omarze), liczba dystryktów na stałe kontrolowanych przez talibów uległa podwojeniu. Pokazuje to skalę rosnącego zaangażowania Talibanu i wprost proporcjonalnej słabości formacji afgańskich sił bezpieczeństwa.
Jakby tego wszystkiego było mało, zwiększeniu oddziaływania i zdolności operacyjnych ruchu talibów towarzyszy reaktywacja struktur Al-Kaidy w Afganistanie. Organizacja ta, wyparta w 2002 roku z terenu tego państwa i zmuszona do ukrywania się po pakistańskiej stronie granicy, dzisiaj powraca na afgańską ziemię, znowu zakłada na niej obozy szkoleniowe, odtwarza siatkę lokalnych, klanowo-plemiennych powiązań i wysyła tam wysokich rangą liderów.
Wszystko to powoduje, że przyszłość Afganistanu rysuje się w ciemnych barwach. Choć po styczniu 2015 roku nie spełniły się obawy rychłego upadku prozachodniej władzy w Kabulu, to proces jej degradacji trwa w najlepsze. O tym, jak poważny jest to problem, świadczy m.in. wezwanie wystosowane do sojuszników w czasie niedawnego szczytu NATO, w którym przypomina się o podjętych przed końcem 2014 roku zobowiązaniach finansowych na rzecz wspierania rządu afgańskiego. Ale pieniądze to nie wszystko. Największe nawet dotacje zachodnie – liczone w dziesiątkach miliardów dolarów amerykańskich – nie sprawią, że afgańscy żołnierze i funkcjonariusze odzyskają nagle morale i nabiorą chęci do walki w imię państwa, które dla większości z nich wciąż jest po prostu bytem abstrakcyjnym. Żadne pieniądze nie naprawią chorego, przeżartego korupcją, nepotyzmem i konfesjonalizmem systemu polityczno-gospodarczego Afganistanu. A talibowie mają czas; wszak czekają na swój sukces już 15 lat, mogą więc poczekać jeszcze kolejny rok, dwa lata lub nawet pięć lat. Bo co jak co, ale czas ewidentnie pracuje na ich korzyść.
autor zdjęć: Reece Lodder/USMC