moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

„Tyś nas zbudził do oręża”…

Rocznicowa debata „Polski Zbrojnej”. Prof. Andrzej Chwalba, dr Dariusz Fabisz i prof. Janusz Odziemkowski dyskutują o problemach tworzącego się po odzyskaniu niepodległości Wojska Polskiego, likwidowaniu odrębności wewnątrz armii i budowaniu morale żołnierzy.

Zacznijmy naszą debatę od najprostszego pytania. Wraz z ogłoszeniem niepodległości Polski w listopadzie 1918 r. odrodziło się Wojsko Polskie. Na czele młodego państwa i jego sił zbrojnych stanął Józef Piłsudski. Dlaczego on, który nie ukończył żadnej szkoły wojskowej, co poniektórzy wytykają mu po dziś dzień, został wybrany na naczelnego wodza? Istnieje anegdota, że to najbardziej przeraziło w 1920 r. oficerów francuskiej misji wojskowej, którzy chcieli zasięgnąć informacji o Piłsudskim od gości jednej z warszawskich kawiarni.

Prof. Janusz Odziemkowski: To wcale nie jest proste pytanie. Istniało kilka powodów wyboru Piłsudskiego na naczelnika państwa. Po pierwsze, Józef Piłsudski był jedyną osobą wśród ówczesnej polskiej elity politycznej, która posiadała doświadczenie wojskowe w dowodzeniu. Pamiętajmy też, że w tym czasie Europa Środkowa i Wschodnia były pogrążone w chaosie. W Rosji szalała rewolucja bolszewicka. Własne rewolucje miały Niemcy i Węgry. W spauperyzowanym przez wojnę społeczeństwie polskim mogły nasilić się nastroje rewolucyjne. Zresztą alarmistyczne sygnały o tym docierały do Warszawy z prowincji. Tego obawiało się również dowództwo armii niemieckiej, które chciało bez problemów wycofać się z frontu wschodniego. Stąd dowódca Polskiej Siły Zbrojnej, czyli Polnische Wehrmacht, gen. Hans von Beseler, który uważał Piłsudskiego za całkowicie bezużytecznego wojskowo nieuka oraz populistę i przyrównywał go do Garibaldiego, bardzo zabiegał o jego względy. Niemcy uważali, a podobnie myślały też polskie elity polityczne, że Piłsudski, który był czołową postacią polskiej lewicy, bardzo popularną w społeczeństwie, może powstrzymać kraj przed stoczeniem się w otchłań rewolucji. Na czas przejściowy osobę Józefa Piłsudskiego zaakceptowała nawet część z zawsze mu niechętnych Narodowych Demokratów. Po prostu nie było w listopadzie 1918 r. lepszego kandydata na to stanowisko. W Warszawie po powrocie z internowania w Magdeburgu był witany entuzjastycznie, bo wielu ludzi widziało w nim osobę, która dokona zmian i reform społecznych.

Prof. Andrzej Chwalba: Chciałbym się odnieść do francuskich opinii wyrażanych w 1920 r. co do dyletanctwa wojskowego Piłsudskiego. Francuzi są tu wyraźnie niekonsekwentni w swych ocenach. Wszak sto lat wcześniej żadnego przygotowania wojskowego nie mieli w większości marszałkowie ich cesarza Napoleona Bonapartego, co w żaden sposób nie umniejsza ich późniejszych sukcesów na polach bitew.

Dr Dariusz Fabisz: Warto podkreślić, że Piłsudski był popularny w bardzo szerokich kręgach politycznych – od prawicy po lewicę, nie licząc oczywiście samych „jego piłsudczyków”, którzy często bezkrytycznie byli w Komendanta zapatrzeni. Ta popularność wynikała rzecz jasna z różnych przyczyn, np. lewica uważała go reprezentanta jej interesów politycznych i zwolennika proponowanych przez nią zmian społecznych. Sam Piłsudski w tym okresie był otwarty na różne środowiska, oczywiście poza komunistami, z których wizjami przyszłości Polski absolutnie się nie zgadzał. Trzeba zaznaczyć, że wspomniana współpraca z Dmowskim nie trwała długo. Przywódca i przede wszystkim główny ideolog obozu narodowego został przez Piłsudskiego potraktowany dosyć instrumentalnie, ważne było to, co jest w stanie załatwić dla Polski na arenie dyplomatycznej. W Wersalu był reprezentantem polskich interesów, ale niestety dla niego samego – jak wspomniano przed chwilą – nie pierwszoplanowym. Drogi polityczne obu panów ostatecznie rozeszły się w 1920 r.

Powitanie Józefa Piłsudskiego było entuzjastyczne, a przyjazd do Warszawy od dawna oczekiwany i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jednak warto zaznaczyć, może trochę jako ciekawostkę, że zdjęcie, obecne od dawna w literaturze przedmiotu, przedstawiające jakoby powitanie Piłsudskiego na dworcu w Warszawie w listopadzie 1918 r., tak naprawdę związane jest z wydarzeniem, które miało miejsce dwa lata wcześniej.

Powróćmy do jesieni 1918 r.

Prof. Andrzej Chwalba: Sytuacja na ziemiach polskich należących do zaborów rosyjskiego i austriackiego w końcu października i początku listopada 1918 r. nosiła znamiona anarchii. Powstawały różne ośrodki władzy, wzajemnie się zwalczające, a jednocześnie z braku autorytetu niebędące w stanie objąć kontrolą większego terytorium. Co stałoby się z Polską, gdyby nie było Józefa Piłsudskiego, który potrafił udźwignąć dwie wielkie role polityczne, wszak był nie tylko naczelnym wodzem, lecz także naczelnikiem państwa? Co prawda mieliśmy niezłych generałów, ale nie byli oni politykami, a ówcześni politycy nie znali się na wojsku. Stąd nie powinno dziwić, że mieszkańcy Warszawy na początku listopada zamykali sklepy czy warsztaty i biegli na dworzec kolejowy, gdy rozchodziła się plotka, że Piłsudski już ponoć jedzie z Magdeburga. Stolica czekała na niego jak na mesjasza, czyli kogoś więcej niż polityka charyzmatycznego. Stąd prawie wszystkie opcje polityczne uznały, że dla dobra kraju trzeba mu dać władzę.

Prof. Janusz Odziemkowski: Jest jeszcze jeden powód, dla którego Józef Piłsudski został nie tylko naczelnym wodzem, ale też naczelnikiem państwa. W odróżnieniu od zachodnich demokracji w polskim społeczeństwie od czasu powstania w 1794 r. istniało przyzwolenie, by w trudnych czasach powierzać władzę dyktatorowi, który łączył w sobie funkcje polityczne i wojskowe. Byli nimi generałowie: Tadeusz Kościuszko, Józef Chłopicki, Jan Zygmunt Skrzynecki czy Marian Langiewicz. Nie wszyscy podołali temu zadaniu. Sam Piłsudski miał niebawem wielu oponentów, czego przykładem jest dość kabaretowy zamach stanu na początku stycznia 1919 r. dokonany przez płk. Mariana Januszajtisa-Żegotę.

Prof. Andrzej Chwalba: Dodajmy, że wszystkie ośrodki władzy, z wyjątkiem Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu i Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu, uznały zwierzchność Piłsudskiego.

W polskich realiach politycznych można by to uznać za cud.

Prof. Janusz Odziemkowski: Nie nazwałbym tak tego. Ówczesne realia wykreowały postać Piłsudskiego, można powiedzieć na nasze szczęście. Gdyby władzę przejął polityk czy wojskowy skupiający się na sprawach tylko politycznych lub tylko wojskowych, w naszym położeniu miałoby to tragiczne skutki. Ta swoista „dyktatura”, skupienie władzy cywilnej i wojskowej w jednym ręku, była wręcz zbawienna. Przytoczę jako przykład zdarzenie z wyprawy wileńskiej. Zrobił się zator kolejowy z powodu zniszczonego mostu. Gdyby istniała odrębność władzy politycznej i wojskowej, to do rozwiązania sytuacji kryzysowej musiano by uruchomić czasochłonne procedury urzędnicze, które dopiero zresztą były opracowywane. Piłsudski zaś rozwiązał to wówczas jednym poleceniem. Trzeba też podkreślić, że nigdy nie nadużywał on swych uprawnień i przekazał potem polityczną władzę Sejmowi. Aczkolwiek bardzo szybko rozczarował się polską demokracją parlamentarną.

Przejdźmy do sprawy tworzenia Wojska Polskiego. Sytuacja w listopadzie 1918 r. nie była łatwa. Korpusy na Wschodzie zostały rozbrojone przez Niemców, legioniści internowani, a Błękitna Armia była formowana daleko od Polski. Czy za zalążki WP można uznać stworzoną przez Niemców Polską Siłę Zbrojną, tzw. Polnische Wehrmacht, podległą Radzie Regencyjnej oraz zorganizowany przez Austriaków Polski Korpus Posiłkowy?

Prof. Janusz Odziemkowski: Pewne, niewielkie struktury istniały. Jednak największym problemem rodzącego się wojska był brak materiału wojennego: uzbrojenia, amunicji, mundurów. To co przejęto po zaborcach, wystarczyłoby na stoczenie jednej dużej bitwy. Na terenie ówczesnej Polski nie istniał żaden przemysł zbrojeniowy, a dostawy z Francji nie były w tym czasie jeszcze możliwe.

Kto wstępował do Wojska Polskiego w pierwszych miesiącach niepodległości?

Prof. Janusz Odziemkowski: Do Wojska Polskiego wstępowali ochotnicy, ludzie świadomi tego, o co mają walczyć. Reprezentowali wszystkie klasy społeczne, ale warto zauważyć, że był wśród nich duży odsetek osób ze średnim i wyższym wykształceniem. Ochotnicy tworzyli podstawy armii, której liczebność szybko rosła. Oczywiście nie był to ruch masowy, najwięcej ludzi było tam, gdzie istniały struktury Polskiej Organizacji Wojskowej, partii politycznych czy tradycje niepodległościowe. Jednak część małych miasteczek była bierna. Wieś, późniejsza podstawa naszego wojska, dająca 70% poborowych, w 1918 r. stała i czekała, a gdzieniegdzie pojawiały się nawet komitety rewolucyjne. W stutysięcznej armii ochotniczej było może kilka tysięcy żołnierzy pochodzenia chłopskiego. Na listach pierwszych strat najwięcej odnotowano żołnierzy ze średnim czy nawet wyższym wykształceniem. Tak więc do wojska poszli ochotniczo w pierwszej kolejności przedstawiciele elit społecznych.

Warto zwrócić uwagę na różnice, jakie można zauważyć w procesie formowania armii polskiej i ukraińskiej u schyłku 1918 r. Armia Ukraińskiej Republiki Ludowej, dowodzona przez Pawło Skoropadskiego, którą zorganizowano ze wsparciem państw centralnych, liczyła w momencie zakończenia wojny światowej 200 tys. żołnierzy, głównie z poboru. Kiedy państwa centralne wycofały się z Ukrainy, większość tych żołnierzy rozeszła się do domów, a ochotników nie było zbyt wielu.

Dr Dariusz Fabisz: Gdy chodzi o ochotników, to poza ich liczbą problemem było również ich doświadczenie i wyszkolenie. Do wojska zgłaszali się na przykład kilkunastoletni chłopcy ze sfałszowanymi metrykami. Znane są próby zaciągnięcia się nieletnich do 4 Dywizji Strzelców Polskich w czerwcu 1919 r. Młodzi chłopcy z polskiej kolonii w okolicach Czerniowiec, chcąc koniecznie wstąpić do polskiego wojska, uciekali z domów. Dopiero na skutek interwencji przerażonych rodziców dowódca 4 DSP gen. Lucjan Żeligowski wydał rozkaz o zwolnieniu do domów tych, którzy nie osiągnęli przewidzianego przepisami wieku poborowego.

Prof. Janusz Odziemkowski: Pomimo pewnych ułomności ten rdzeń ochotniczy, uzupełniony lokalnymi poborami niewielkiej liczby rekrutów, pozwolił na rozpoczęcie formowania 30 pułków piechoty i 12 pułków kawalerii. Od strony organizacyjnej było wiele chaosu. Jednostki wojskowe tworzyły różne ośrodki, nadając im rozmaite nazwy, często nawiązujące do tradycji lokalnej lub odległej historii naszej wojskowości. Powstały też zalążki okręgów wojskowych, których było początkowo bardzo dużo.

Prof. Andrzej Chwalba:Wśród ochotników było niewielu włościan. Dla mieszkańców wsi w Galicji czy Kongresówce pobór do wojska był formą przymusu. Byli oni przyzwyczajeni, że trzeba do niego stawać, gdy jest rozkaz. A skoro go nie było, to kwestia wstępowania do wojska dla nich nie istniała. Stąd też bardzo szybko Sejm podjął decyzję o rozpoczęciu poboru.

Już została wspomniana podczas debaty Polska Organizacja Wojskowa. Jakie znaczenie miały jej kadry dla tworzącego się wojska? Jaką realnie siłę stanowiła POW jesienią 1918 r.?

Dr Dariusz Fabisz: Polska Organizacja Wojskowa powstała już w sierpniu 1914 r. Jej trzon stanowili galicyjscy działacze Związku Walki Czynnej i Polskich Drużyn Strzeleckich. Ta struktura konspiracyjna nie miała początkowo nawet precyzyjnej nazwy. Dopiero w październiku ustalił ją przedstawiciel, reprezentant Piłsudskiego Tadeusz Żuliński. Interesujące jest to, że organizacja, na której, począwszy od jesieni 1914 r., coraz bardziej zależało Piłsudskiemu, powstawała bez jego bezpośredniego udziału. W grudniu 1918 r. POW została rozwiązana, a jej kadry wcielono do regularnej armii, powstającego Wojska Polskiego. Kadry Polskiej Organizacji Wojskowej, Związku Walki Czynnej, Legionów Polskich staną się fundamentem, podstawą wojska II Rzeczypospolitej. W biografiach dużej części wojskowych i polityków Niepodległej nierzadko można znaleźć ślady działalności w organizacjach paramilitarnych, do jakich niewątpliwie należy zaliczyć POW.

Tak więc armia tworzy się początkowo głównie z ochotników z dawnej Kongresówki i Galicji…

Prof. Janusz Odziemkowski: Nie tylko. Z kresów północno-wschodnich, ziem dzisiejszej Białorusi i Litwy, wycofały się wobec przewagi bolszewików oddziały polskiej samoobrony, które zasiliły WP kilkoma tysiącami żołnierzy zaprawionych w walce.

Czy przedstawiciele elit walczyli tak ofiarnie jako oficerowie?

Prof. Janusz Odziemkowski: Ochotnicy dopiero musieli zdobywać doświadczenie frontowe, tymczasem w 1918 r. i pierwszej połowie 1919 r. w WP był nadmiar oficerów, których znaczną liczbę podczas wojny wyszkoliły armie zaborcze. Mieli oni za sobą lata walki i stanowili ceny nabytek dla armii, brakowało jednak dostatecznej liczby szeregowych. Stąd tworzono legie oficerskie. Gdy zaś wojsko rozrosło się do pół miliona, a w 1920 r. do blisko miliona, oficerów zaczęło brakować.

Mogłoby się wydawać, że głównym rezerwuarem kadr WP powinni być podoficerowie i szeregowi z armii zaborczych, w których służyły podczas wojny światowej miliony Polaków. Jednak na zdjęciach widać głównie młodzież.

Prof. Janusz Odziemkowski: Większość szeregowych żołnierzy i podoficerów wróciła po zakończeniu wojny światowej do domów. W Galicji rozeszła się, mimo usilnych starań oficerów, aby powstrzymać ten trend, większość pułków, które powróciły z frontu na Ukrainie i we Włoszech. Zdarzało się, że oficerowie sami musieli pilnować koszar i magazynów.

Ochotnicy wstępowali do wojska pełni entuzjazmu i zapału, które opadały w zderzeniu z wojenną codziennością. Jak sprawdzali się oni w walce?

Prof. Janusz Odziemkowski: Postawy były różne. Zdarzało się, że wpadali w panikę, ale ich morale rosło wraz odnoszonymi zwycięstwami. Niezwykle ważna dla młodego Wojska Polskiego była zakończona powodzeniem odsiecz Lwowa. Początkowo nasze wojsko nie było zdolne do prowadzenia poważniejszej kampanii, ale wystarczające do walki z oddziałami ukraińskimi, których większość tworzyli poborowi z wiosek ukraińskich; dzielni, wytrzymali, ale nie zawsze utożsamiający się z walką, którą musieli prowadzić. Pod Lwowem po stronie polskiej walczyli zaś ludzie gotowi oddać życie za sprawę, w tym wielu gimnazjalistów, studentów, członków POW-u, byłych legionistów, którzy trwali na posterunkach pomimo fatalnych warunków bytowania.

Ponoć były różne opinie co do modelu armii, czy ma być ochotnicza, czy z poboru.

Prof. Janusz Odziemkowski: Nikt, kto poważnie postrzegał zagrożenie ze Wschodu, nie mógł zakładać, że wystarczą nam sami ochotnicy, bo wiadomo było, że tych zawsze będzie zbyt mało. Szacuje się, że było ich 115 tys., co wystarczyłoby na wystawienie pięciu dywizji. Z takimi siłami nie da się prowadzić żadnej wojny. Problem polegał na tym, że poboru nie można było od razu przeprowadzić, bo nie wystarczało wyposażenia nawet dla wszystkich ochotników.

Prof. Andrzej Chwalba: Co do zaciągu ochotniczego, to początkowo był koniecznością. Zakładano, że ochotnicza armia będzie tańsza, bo liczono, że chcący do niej wstąpić przyjdą z własną bronią, ubiorem przypominającym mundur i wyposażeniem, a czasami też z własnym koniem. Skąd taki pomysł? W czasie wojny z pobojowisk na terenie Polski miejscowi mieszkańcy zebrali sporo karabinów. W posiadaniu ludności była też broń skradziona lub odkupiona od żołnierzy armii zaborczych. Niektórzy mieli w domach całe arsenały. Dlatego władze wielokrotnie apelowały do społeczeństwa, aby przekazywało karabiny.

Pobór rekruta wymagał w większym stopniu istnienia silnych struktur państwa, w tym komisji poborowych i lokalnej administracji oraz sił bezpieczeństwa. Ważny był aparat skarbowy ściągający podatki, z których finansowano powstające wojsko.

Na początku słabością Wojska Polskiego była mała liczba dużych jednostek wojskowych, jak dywizje. W końcu 1918 r. mieliśmy głównie pułki piechoty, w których brakowało karabinów maszynowych.

Prof. Janusz Odziemkowski: Początkowo Wojsko Polskie działało batalionami, pułkami i grupami wojsk. Pierwsze dywizje, poza tymi przybyłymi z Francji, poszły na front w kwietniu 1919 r., i to nie do końca sformowane. Brakowało zwłaszcza artylerii, środków łączności. Tymczasem Armia Czerwona, która przejęła całą infrastrukturę carską, miała takie związki taktyczne już w 1918 r.

Prof. Andrzej Chwalba: Należy pamiętać, że stworzenie dywizji to była nie tylko kwestia organizacyjna. Potrzebne były także środki na zakup dla niej uzbrojenia i specjalistycznego sprzętu. A pieniędzy nie było, bo początkowo rząd polski w Warszawie nie był uznawany na arenie międzynarodowej. I dlatego Polska nie mogła liczyć na uzyskanie zagranicznych kredytów oraz dostawy broni.

Dr Dariusz Fabisz: Dlatego Józef Piłsudski bardzo szybko ogłosił powstanie państwa polskiego, którego de facto jeszcze nie było. Specjalna nota została na jego polecenie wysłana do przywódców głównych państw europejskich i Stanów Zjednoczonych. To posunięcie pokazuje pragmatyzm Piłsudskiego. Pamiętajmy, że 11 listopada 1918 r. jako data odzyskania niepodległości ma wymiar przede wszystkim symboliczny. O święto Niepodległej toczono zażarte spory, a oficjalnie święto narodowe w tym dniu zaczęto obchodzić dopiero w końcu II Rzeczypospolitej.

Prof. Janusz Odziemkowski: Ale odpowiedzi ze strony ententy wtedy nie było. Zachód uznawał za jedyną polską reprezentację polityczną Komitet Narodowy Polski w Paryżu.

Czy w listopadzie 1918 r. Piłsudski przewidywał wielki konflikt na Wschodzie i czy z myślą o tej wojnie tworzył wojsko?

Prof. Janusz Odziemkowski: Nie, armia była improwizowana i każdy żołnierz uzbrojony i zdolny do walki trafiał na front tam, gdzie była taka potrzeba.

Dr Dariusz Fabisz: Piłsudski nie mógł nic planować na dłuższą metę w momencie, kiedy był atakowany ze wszystkich stron przez nieprzyjaciół, ale on wiedział, mówiąc kolokwialnym językiem, gdzie może pozwolić sobie na odpuszczenie, a gdzie musi rzucić większe siły. Mówiąc inaczej: gdzie możemy się zdać na dyplomację ententy, a gdzie musimy sami twardo walczyć. Często zabiegi dyplomatyczne były niejako uzupełniane polityką faktów dokonanych, z której Piłsudski słynął. Swoją specyfikę miały problemy na granicy zachodniej i północnej – skomplikowane były relacje z Niemcami, niełatwo było także spierać się z Czechosłowacją o Śląsk Cieszyński. Od początku natomiast było wiadomo, że wschodnia granica będzie „płonącą granicą” i to dla Piłsudskiego było najistotniejsze.

W pierwszych tygodniach niepodległości najważniejszy był konflikt z Ukraińcami.

Prof. Janusz Odziemkowski: Piłsudski osobiście chciał porozumienia z Ukraińcami. Był nawet skłonny zgodzić się na podział Galicji Wschodniej. Przy czym Polska miałaby zachować Lwów i zagłębie naftowe. Jednak w odpowiedzi na jego propozycje słyszano „Lachy za San”. Nawet pośrednictwo Zachodu nic nie dało. Tymczasem od wschodu nadciągała już Armia Czerwona. Piłsudski jeszcze w swych pismach sprzed wojny upatrywał w Rosji, niezależnie od tego, jaka ona będzie, główne zagrożenie dla niepodległości Polski. Dlatego wiosną 1919 r. skierował na wschód, przeciwko nadciągającym bolszewikom, pierwsze jako tako zorganizowane dywizje: 1 i 2 Dywizję Piechoty Legionów oraz Dywizję Litewsko-Białoruską. Jednak nie stracił z pola widzenia także trzeciego wroga, Niemiec. Do jesieni 1919 r. dwóch z pięciu uzbrojonych i zorganizowanych polskich żołnierzy rozmieszczonych było na granicy zachodniej.

Prof. Andrzej Chwalba: Wiosną 1919 r. trwały trudne rokowania w Paryżu. Stąd niepewność co do granicy zachodniej. Wkrótce pojawił się niepokój, że Niemcy nie uznają dyktatu wersalskiego. Piłsudski był zmuszony tworzyć tzw. front antyniemiecki. To, że przez jakiś czas nie było działań zbrojnych na wschodzie, wynika właśnie z tego, że duża część powstającej polskiej armii została skoncentrowana na kierunku zachodnim. Dopiero ratyfikacja przez parlament niemiecki ustaleń traktatu wersalskiego spowodowała, że wojska mogły zostać częściowo przesunięte na inne fronty. Dodajmy jeszcze, może mniej istotny, niemniej istniejący, konflikt polsko-litewski. To nie był groźny przeciwnik, ale on także absorbował pewne siły.

Mieliśmy jeszcze konflikt z Czechami.

Prof. Andrzej Chwalba: Właśnie, to jest kolejna wojna, o której często się zapomina – walki na Śląsku Cieszyńskim. Kiedy toczyła się bitwa o Lwów z Ukraińcami, to ochotnicy ze Śląska Cieszyńskiego byli przywiezieni właśnie tam. Później, kiedy Czesi zaatakowali, to ich zabrakło. W istocie problem Zaolzia mógł się rozwiązać na początku 1919 r., ale na to nie wystarczyło sił. Były ważniejsze kierunki działań.

W pamiętniku lotnika z Eskadry Kościuszkowskiej znalazła się opinia, że Amerykanie musieli przełamać wrodzoną niechęć Piłsudskiego do obcokrajowców w polskiej armii. Czy rzeczywiście miał on takie podejście?

Prof. Janusz Odziemkowski: O ile pamiętam, początkowa rezerwa Piłsudskiego wobec Coopera i reszty wynikała z nieporozumienia. Myślał, że oni są najemnikami, a takich rzeczywiście w armii nie chciał. Gdy amerykańscy piloci wyjaśnili swe motywy, Piłsudski ich w pełni zaakceptował. W Wojsku Polskim służyli też inni cudzoziemcy. Wstąpiła do niego dość liczna grupa oficerów carskich, którzy podali się za Polaków. Ich motywacje były różne. Jedni uczynili to, bo chcieli walczyć z bolszewikami, inni – aby mieć środki do życia. Z kolei niektórzy mieli polskie korzenie. Wielu z nich nie znało języka polskiego, więc przymykano oczy na fakt, że wydają komendy po rosyjsku.

Prof. Andrzej Chwalba: Kiedy rozpadła się monarchia austro-węgierska, przegrali Niemcy, to okazało się, że do Wojska Polskiego zgłaszają się oficerowie austriaccy bez polskich korzeni, których Republika Austriacka zwolniła ze służby i po prostu nie mieli się gdzie podziać. Ci ludzie dla chleba zgłaszali się do armii polskiej, również do czechosłowackiej, prosząc, żeby ich przyjąć do służby. Ponieważ u nas brakowało oficerów sztabowych i inżynieryjnych, przyjmowano ich chętnie. Dotyczyło to także lotników i specjalistów broni pancernej. Do polskiego wojska na podobnych zasadach zgłaszali się również niektórzy oficerowie armii rosyjskiej, a nawet niemieckiej. Część z nich miało majątki na terenach polskich. Dobrym przykładem jest tutaj wiceadm. Józef Unruh, który stał się Unrugiem.

W 1918 r. na ziemiach polskich żyła wielomilionowa społeczność żydowska. Jaki był jej stosunek do służby wojskowej?

Prof. Andrzej Chwalba: Pobór do polskiej armii obejmował również Żydów, którzy w większości, zgodnie z tradycją, w wojsku nie służyli, tylko najczęściej się z niego wykupywali. W związku z tym, kiedy się pojawiło się Wojsko Polskie, to również chętnie próbowali uniknąć tego obowiązku. Niekoniecznie dlatego, że źle życzyli polskiej sprawie. Zresztą podobną postawę przyjmowała znacząca cześć Polaków. Jak już wyżej stwierdziliśmy, obok entuzjazmu ludzi wykształconych wstępujących do armii, z drugiej strony mieliśmy niechęć wielu milionów polskich włościan czy drobnomieszczan. Ludzie ci nie kwapili się do służby pod polską komendą, która nie gwarantowała ani dobrego żołdu, ani regularnego wyżywienia, bo wszystkiego brakowało. Zadawali sobie oni pytanie: „Czy jest interes służyć w takim wojsku?”.

Prof. Janusz Odziemkowski: W takiej sytuacji wiosną 1919 r. komisja poborowa, przed którą stanęła połowa poborowych, uchodziła za wzorową. Podkreślam – stanęła, a nie została jeszcze powołana do wojska.

A mniejszości na Wschodzie?

Prof. Janusz Odziemkowski: Na Kresach podziały narodowościowe przebiegały przez rodziny. Jedni z ich członków uważali się za Polaków, a inni za Litwinów czy Białorusinów. I nie zawsze ów podział był tożsamy z wyznaniem. Na Kresach była grupa prawosławnych Polaków. Tam nie funkcjonowała zbitka Polak-katolik.

Chcielibyśmy zapytać jeszcze o wspominanych niejednokrotnie włościan. Na początku niepodległości masowe dezercje i niechęć do wstępowania w szeregi były wśród polskich chłopów powszechne, by nie powiedzieć – masowe. Ale nagle w 1920 r. to się zmieniło. Z czego to wynikało? Ogólnej konsolidacji armii?

Dr Dariusz Fabisz: Ja bym odpowiedział prosto: bo wieść gminna zaczęła nieść, że bolszewicy odbiorą chłopom ziemię, a polskie władze tę ziemię zaczęły obiecywać – w sensie reformy rolnej.

Prof. Janusz Odziemkowski: A ja tak wyraźnie nie łączyłbym kwestii chłopskiej z konsolidacją wojska. To jest zupełnie inny temat. Konsolidacja wojska to była mrówcza i niedoceniana, ciągle za mało uwypuklona, odkryta przez historyków praca i służba w koszarach. Codzienna służba niższej kadry dowódczej, która przez cały czas przebywała z żołnierzami i starała się im wyjaśnić, dlaczego muszą służyć w wojsku. Mówimy tu o całym systemie wychowawczym, na który łożono wtedy duże pieniądze mimo powszechnej biedy. Na szczęście zrozumiano w porę , że jeśli żołnierz będzie uczony tylko i wyłącznie tego, jak ma strzelać i jak walczyć, czyli jedynie techniki walki, to bardzo szybko ulegnie wpływom propagandy rewolucyjnej. Zwłaszcza że często do wojska szedł z niechęcią i obawą. Jeśli będzie myślał tylko o tym, jak przeżyć, to na pewno nie będzie dobrym żołnierzem. Między innymi płk Marian Porwit, w 1919 r. młody oficer, pisał, że żołnierza polskiego dzisiaj trzeba uczyć nie tylko, jak ma walczyć, lecz także dlaczego ma walczyć. I właśnie wytłumaczenie, dlaczego ma walczyć, było niezbędnym warunkiem konsolidacji wojska.

Prof. Andrzej Chwalba: Panie profesorze, trudno w tym momencie nie przypomnieć idei reformy rolnej.

Prof. Janusz Odziemkowski: Zgoda, ale najpierw mówimy o konsolidacji wojska. Jak chłop był już w armii, to prawdę mówiąc, pochłonięty był przede wszystkim gorączkowym tempem szkolenia. Uczono go, jak ma walczyć i dlaczego ma umrzeć, jeżeli będzie trzeba.

Mieliśmy w przeważającej większości żołnierzy wywodzących się ze wsi. Około 70% szeregowych w naszej armii stanowili chłopi. A kto miał wówczas na wsi największy autorytet? Ksiądz proboszcz, a w wojsku jego odpowiednikiem był kapelan wojskowy. Dlatego starano się kapelanów jak najszerzej wykorzystywać w pracy wychowawczej, którą łączono z tak zwaną nauką początkową. W jej trakcie uczono żołnierzy pisać i czytać, a jednocześnie wpajano im, czym jest Polska i dlaczego mają o nią walczyć. Opublikowano wiele broszur na ten temat.

Prof. Andrzej Chwalba: Zgadzam się z panem profesorem Odziemkowskim co do roli kapelanów wojskowych, a także proboszczów w ówczesnym społeczeństwie. Zdawała sobie z niej sprawę również Armia Czerwona. Już na początku bolszewickiej ofensywy zdarzały się rozstrzeliwania księży. A w czasie odwrotu były prawie regułą.

Czy propaganda trafiała do polskich żołnierzy walczących z bolszewikami?

Prof. Janusz Odziemkowski: Z pewnością. Jednak bardziej od propagandy działał na polskich żołnierzy obraz czerwonoarmistów, których wzięli do niewoli. A jeszcze mocniej – sytuacja na terenach wyzwolonych spod okupacji bolszewickiej. Widać tam było, jakie porządki i terror bolszewicy wprowadzą, jeśli gdzieś dotrą.

Prof. Andrzej Chwalba: Polska propaganda zaczęła być w roku 1920 skuteczna. Gdy popatrzymy na ilość rozmaitych ulotek, plakatów czy broszur, a zwłaszcza wszelkiego materiał obrazkowy – to przyznamy, że robi to pozytywne wrażenie. W propagandzie wizualnej dominował, często potwierdzony w rzeczywistości, obraz okrutnych bolszewików. Ta fama o nich bardzo szybko roznosiła się po całej Polsce: gwałty, terror, niszczenie wszystkiego, w tym świątyń. I wbrew temu, co głosili, odbierali także ziemię. W głowach polskich chłopów, w większości analfabetów, coś się jednak zaczynało zmieniać. Przekonali się, że mogą również doświadczyć najgorszego. Jak przejrzymy ulotki czy broszury, które czytali analfabetom starsi frontowi żołnierze czy podoficerowie, to przeczytamy przede wszystkim: „Bronicie swojego domu!”; „Bronicie swojej rodziny!”. Na skutek tego m.in. nastąpiła identyfikacja doświadczeń zbiorowych z własnymi doświadczeniami. Kiedy do żołnierza dotarło, że jego i rodzinę mogą dosięgnąć te okropieństwa, postanowił zdecydowanie walczyć z bolszewikami. Przez długie miesiące wojna toczyła się gdzieś daleko – na „dzikich polach” i trwała już tak długo, że na niewielu robiła wrażenie. Nagle to się zmieniło, bo przyszła nad Wisłę, a jej groza stała się odczuwalna dla większości polskiego społeczeństwa.

 

Co poza tym wpływało na stosunek żołnierzy do służby?

Prof. Janusz Odziemkowski: Niezwykle istotną rolę miał duch oddziału, czyli esprit de corps. Żołnierz wchodził w pewne, nowe dla niego środowisko i istotne było, aby zastał je zwarte i przyjazne, a z reguły tak było, wbrew temu co jesteśmy skłonni sądzić o ówczesnym wojsku. Przypominam sobie tutaj pamiętnik jednego z żołnierzy-chłopów, niejakiego Ziółka, w którym tenże napisał: „Byliśmy w pułku jak bracia, dzieliliśmy się każdym kawałkiem chleba, przysięgaliśmy sobie nawzajem, że nigdy nie zostawimy żadnego rannego, aby nie wpadł w ręce nieprzyjaciela”. O czymś takim jak „fala”, odgrywanie się na młodszych żołnierzach, w ogóle nie było mowy. Żołnierz, który przychodził na front, dostawał swojego opiekuna – doświadczonego frontowca. Uczył on młodego rekruta, który był po krótkim szkoleniu, jak rozpoznawać, czy pocisk artyleryjski spadnie blisko, czy daleko, jak wykorzystywać ukształtowanie terenu podczas natarcia, jak urządzić sobie życie w okopie itd. Innymi słowy, uczył całej techniki przetrwania na froncie i sposobów walki, których żołnierz nie był w stanie opanować w ciągu dwóch trzech miesięcy krótkiego szkolenia przed przystąpieniem do niej. To wszystko oraz tradycja oddziału, jego zwycięstwa, szlak bojowy tworzyło esprit de corps. Wymienić tutaj możemy jeszcze przywiązanie do sztandaru, świętość przysięgi, zwyczaje charakterystyczne dla danego pułku – całe spektrum, które otaczało i kształtowało postawę żołnierza, jego stosunek do służby. Wszystko, o czym tu powiedziałem: rola kapelanów, broszury, pogadanki z podoficerem i esprit de corps, stworzyło razem bardzo silną więź. Między innymi dlatego w czasie naszego odwrotu na froncie wschodnim w 1920 r. nie zdarzyło się, aby jakiś polski pułk złożył broń. Żaden też się nie rozpadł, nawet jeśli straty były bardzo wysokie.

A czy tutaj nie grały też roli strach przed dostaniem się do bolszewickiej niewoli oraz obawa przed torturami i męczeńską śmiercią?

Prof. Janusz Odziemkowski: Z pewnością nie był to czynnik decydujący. Czerwonoarmiści wyobrażali sobie początkowo wojnę z Polską jako front jeszcze jednej „białej wojny”. Zgodnie z ich ówczesną propagandą „biali Polacy” zbuntowali się przeciwko czerwonej władzy. Byli „biali Łotysze”, „biali Finowie”, „biali Ukraińcy” i wreszcie „biali Rosjanie”, a teraz walczyli z „białymi Polakami”. Michaił Tuchaczewski w swoich enuncjacjach nawet pisał, zresztą tak jak inni czerwoni dowódcy: „Musiałem sobie uświadomić, że ta wojna jest inna”. Jak to ujął Jerzy Bordziłowski, późniejszy generał ludowego Wojska Polskiego, w swych wspomnieniach z wojny polsko-bolszewickiej, w której walczył w szeregach Armii Czerwonej: „Jaki jest żołnierz polski? Żołnierz polski walczy zaciekle i rzadko poddaje się do niewoli. Najpierw trzeba tego żołnierza potężnie uderzyć, żeby wreszcie propaganda rewolucyjna do niego dotarła”. To świadectwo dał dowódca Armii Czerwonej, zagorzały komunista, który zmuszony był przyznać, że polski żołnierz był zupełnie inny od wcześniejszych przeciwników. Nie było mowy o tym, żeby nagle pułk polski przeszedł na drugą stronę i stawał się pułkiem czerwonym, jak się zdarzało w wypadku Rosjan czy Ukraińców. To jest kwestia zupełnie innej mentalności narodowej, ale też ogromnej pracy edukacyjnej i wychowawczej, o której mówiliśmy wcześniej. Także propagandowej – między innymi odbywało się wspólne czytanie gazet, oficer czytał żołnierzom artykuł i następnie wspólnie o nim dyskutowano. Pamiętajmy też, że to ziarno padało, że tak powiem, na glebę często wcześniej nieuprawianą. Większość żołnierzy pochodzących z wiosek nie miała głębszej wiedzy o dziejach własnej ojczyzny. Wieś, z której żołnierz przychodził do wojska, zazwyczaj była całym jego dotychczasowym światem; ewentualnie znał jeszcze wioski pobliskie i miasteczko powiatowe, do którego od czasu do czasu szedł na targ lub załatwić sprawy urzędowe. Wszystko było dla niego nowe, często budzące obawy, ale też fascynujące – chociażby technika wojskowa. Wojsko wydawało mu się instytucją potężną, dobrze zorganizowaną. Do biedy był przyzwyczajony w domu, więc trudne warunki służby potrafił znosić bez szemrania. Wiedział, co to głód i ciężka praca fizyczna.

Armia Czerwona też składała się głównie z chłopów…

Prof. Janusz Odziemkowski: Bardzo ciekawym źródłem w tej sprawie są wydane drukiem wspomnienia profesora historii Marcelego Handelsmana ze służby wojskowej w 5 Pułku Piechoty Legionów zatytułowane „Dwa miesiące ofensywy na froncie litewsko-białoruskim”. Wbrew tytułowi nie jest to książka o ofensywie, bo tam o walkach nie ma prawie nic. Jest to książka o żołnierzach, tak jak ich widział profesor Handelsman, wtedy młody chłopak, ale z ogromnym darem obserwacji. Swoich współtowarzyszy walki porównuje z żołnierzami bolszewickimi. Wskazuje różnice między żołnierzem-chłopem z Wojska Polskiego a żołnierzem-chłopem z Armii Czerwonej. To przecież były w istocie dwie chłopskie armie, ale różniące się mentalnie. Profesor podkreślał też zaciekłość polskiego chłopa, który dzięki pracy oświatowej i wychowawczej w wojsku zaczynał rozumieć, że jest częścią narodu, kraju o bogatej przeszłości, tradycji. To nie przyszło od razu, ale stopniowo, dzięki żmudnej, często niedocenianej pracy wychowawczej. Gdyby tej pracy nie było, gdyby żołnierz polski roku 1920 był taki jak w 1919 roku, gdzie dziesiątki tysięcy dezerterowały z armii, to nie wiem, czy do Cudu nad Wisłą by doszło.

Niemniej jednak w pierwszych latach niepodległości z morale naszych żołnierzy bywało różnie, a dezercje były, można powiedzieć, codziennością.

Prof. Janusz Odziemkowski: Jeszcze przed ofensywą na Kijów opublikowano broszurę, w której znajdowały się spisy dezerterów poszukiwanych przez Żandarmerię Wojskową. Tam jest kilkadziesiąt tysięcy nazwisk żołnierzy, którzy po prostu uciekli z szeregów polskiego wojska. Jedni zrobili to dlatego, że nastała wiosna i trzeba było brać się za prace polowe, inni już nie chcieli w wojsku służyć. Podam tutaj jeszcze przykład. Dowódca bodajże 1 czy 2 Dywizji Piechoty Legionowej pisał w marcu 1919 r.: „Nie przysyłajcie tutaj więcej tych poborowych, bo oni tylko myślą, jak z wojska uciec i demoralizują mi wojsko”. A ileż było sposobów na to, żeby się ze służby wymigać! Na przykład wstrzykiwano sobie naftę pod skórę. Prosty sposób do wywołania bardzo wysokiej gorączki. Albo stosowano picie wywaru z tytoniu, który to zabieg, jak potem ocenili lekarze, mógł powodować podatność na gruźlicę. Przez takie sztuczki komisje wojskowe wielu ludzi skreśliły z listy poborowych.

Prof. Andrzej Chwalba: Na Polskę w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości spoglądamy z perspektywy obywateli państwa, które istnieje, funkcjonuje. Działają rząd, parlament, administracja. W latach 1918–1919 u ówcześnie żyjących ludzi wiadomość o „zmartwychwstaniu” Polski budziła generalnie radość, ale jednocześnie większość pytała: „Ale co dalej?”, „Co to za twór powstaje?” i „Jak długo to państwo przetrwa?”. Bardzo trudno było sobie wtedy wyobrazić, że między Niemcami a Rosją powstaje jakieś kolejne państwo. Tamte okoliczności, a przy tym mentalność ludzka były zupełnie inne niż dzisiejsza perspektywa. O tym należy pamiętać, analizując tamten czas.

Chcielibyśmy Panów jeszcze zapytać o kwestię relacji między oficerami i podwładnymi. Jak wiemy, w Wojsku Polskim znaleźli się oficerowie z różnych armii. Niewątpliwie najgorzej traktowano szeregowych w armii rosyjskiej, a największe braterstwo broni występowało w ochotniczych Legionach. Jaki to miało wpływ na stosunki w odrodzonym Wojsku Polskim?

Prof. Janusz Odziemkowski: Postawy oficerów wobec swoichpodwładnych były bardzo różne. Tutaj mamy zarówno bardzo piękne przykłady, jak i te naganne. Zachowały się rozkazy wyższych dowódców, zakazujące bicia żołnierzy, co świadczy o tym, że niestety początkowo miało to miejsce. Każdy z oficerów wstępujących do polskiej armii wnosił swoje przyzwyczajenia i metody postępowania z żołnierzami właściwe dla armii, w której służył podczas wojny światowej. Przez długi czas oddziały formowane w różnych dzielnicach byłych zaborów zachowywały swoją specyfikę. Armia była mocno zróżnicowana. Tak naprawdę unifikacja Wojska Polskiego, pomimo że formalnie zjednoczenie dokonało się jesienią 1919 r., nastąpiła już po wojnie polsko-bolszewickiej. Wtedy to z żelazną konsekwencją wprowadzano do oddziałów jednolity regulamin i jednolite nazewnictwo. Dopiero od tego czasu możemy mówić o unifikacji wojska i o tym, że armia polska stała się armią jednolitą. W lata trzydzieste weszliśmy już z armią zunifikowaną, choć nadal były zauważalne różnice między żołnierzami z poszczególnych byłych dzielnic rozbiorowych.

Czyja „szkoła armijna” wywarła największy wpływ na odrodzone Wojsko Polskie?

Prof. Janusz Odziemkowski: Armia austro-węgierska dała mu najwięcej dobrych oficerów sztabowych, a niemiecka – znakomitą kadrę podoficerską. Każdy podoficer z byłej cesarskiej armii był gotowy do dowodzenia kompanią. W wojsku wielkopolskim w kompanii przeważnie był jeden oficer. Powodem tego był brak oficerów, ale wiedziano, że jeśli oficer padnie w walce, to wśród podoficerów znajdzie się taki, który będzie umiał go zastąpić w dowodzeniu. W polskich oddziałach formowanych w Królestwie czy na Kresach tak nie było. Korpus podoficerski miał znacznie mniejsze umiejętności.

Jak wypadali na tym tle szeregowi żołnierze z poszczególnych regionów Polski?

Prof. Janusz Odziemkowski: W poziomie wykształcenia żołnierzy z poszczególnych dzielnic widać bardzo duże różnice. W armii wielkopolskiej praktycznie nie było analfabetów. W oddziałach galicyjskich analfabetyzm i półanalfabetyzm wśród szeregowców sięgał 20–30%. Z kolei w oddziałach formowanych na wschodzie zdarzało się, że 60–70% żołnierzy nie umiało ani pisać, ani czytać. Był problem z obsadzeniem nawet takich stanowisk, jak pisarz kompanijny.

Mało znane są jednostki polskie na Wschodzie. Najmniej chyba wciąż wiadomo o „dzikiej dywizji” gen. Lucjana Żeligowskiego.

Dr Dariusz Fabisz: Trzeba by zacząć od samej nazwy, dlaczego „dzika”. Tak mieli ją nazwać ukraińscy chłopi, którym dała się ona we znaki. Istnieje także teoria wywodząca etymologię tego pojęcia skądinąd. Według niej wielu żołnierzy Żeligowskiego nosiło duże czapy baranie i kożuchy. Pamiętniki autorstwa jednego z żołnierzy Żeligowskiego – Stefana Brzeszczyńskiego noszą właśnie tytuł „Dzika dywizja”. Dlaczego wciąż się o nich niewiele mówi? Gdy popatrzymy na oddziały polskie tworzone na Wschodzie, to zobaczymy, że one różnią się od tych z Zachodu, czy terenów Polski Centralnej jednym zasadniczym elementem. Te z Zachodu mają wyraźnie określonego nieprzyjaciela. Na Wschodzie natomiast było to bardziej skomplikowane. Tam bywało, że każdy walczył z każdym, a wczorajszy sojusznik rano okazywał się śmiertelnym wrogiem. Niedocenienie tych żołnierzy w historii czy literaturze związane jest też z niedawną sytuacją geopolityczną Polski. Walczyli przecież przede wszystkim z bolszewikami. Warto na koniec wspomnieć też inne, wciąż mało znane, formacje polskie walczące na dalekich obszarach Rosji – V Dywizję Syberyjską, Murmańczyków czy Legion Polski w Finlandii.

Najtragiczniejszy był los zniszczonej przez bolszewików na Syberii V Dywizji płk. Waleriana Czumy. Ilu z jej żołnierzy zdołało powrócić do kraju?

Prof. Janusz Odziemkowski: Tylko niewielka część wróciła do kraju, okrężną drogą przez Japonię i Wielką Brytanię. Stworzyli oni Brygadę Syberyjską, która zdążyła jeszcze wziąć udział w wojnie z bolszewikami, między innymi w bitwie nad Wkrą. Służyło w niej około 2000 żołnierzy. Ci, którzy nie zdołali się wyrwać z Syberii i dostali się do bolszewickiej niewoli, w większości zginęli w łagrach i więzieniach. Niektórzy, w tym dowódca dywizji, mieli szczęście wrócić do Polski po podpisaniu pokoju ryskiego. Chyba nikt nie jest w stanie dokładnie określić, ilu zaginęło. Na pewno byli tacy, którzy przeżyli i zostali na Syberii, dobrowolnie lub przymuszeni przez Sowietów. Ich potomkowie żyją tam do dziś. Żeby to dokładnie przebadać, trzeba by sięgnąć do archiwów rosyjskich, które obecnie są dla nas niedostępne.

Ostatnia kwestia. Jak oceniają panowie politykę kadrową w wojsku prowadzoną przez Józefa Piłsudskiego w latach 1918–1920? Czy można wskazać jakieś pomyłki w doborze na stanowiska dowódcze?

Prof. Janusz Odziemkowski: Zawsze można powiedzieć, że dałoby się obsadzić stanowiska dowódcze lepiej. Niemniej na poziomie armii, których dowództwo osobiście obsadzał Piłsudski, nie było jaskrawych pomyłek. W pułkach zdarzali się nietrafieni dowódcy, ale to nie Naczelny Wódz ich wyznaczał. Piłsudski czynił zmiany na stanowiskach, więc można domniemywać, że ten i ów zawiódł pokładane w nim nadzieje. Powiem tak: ta obsada stanowisk przez Marszałka zasadniczo się sprawdzała. Natomiast w 1920 r., pod wpływem silnie traumatycznych zdarzeń, niektórzy dowódcy nie wytrzymywali i się załamywali. Trudno w takim wypadku zarzucać błąd kadrowy, bo każda osoba ma inne granice wytrzymałości. Zasadniczo w 1920 r. dowodzono przyzwoicie; dowodzono zgodnie z regułami strategii i taktyki wykładanymi w szkołach wojskowych, a wypracowanymi na frontach wojny światowej. Problem polegał na tym, że część zawodowych oficerów, którzy dobrze sprawdzali się na froncie wielkiej wojny, zaczynała działać nieadekwatnie do warunków frontu wschodniego, bardzo rozległego, słabo obsadzonego, gdzie liczyły się głównie inicjatywa dowódcy, szybkość działania, śmiałość manewru, a mniej technika wojskowa, której po obu walczących stronach była mało.

Z czym doświadczeni, mający ukończone szkoły wojskowe, zawodowcy mieli problem?

Prof. Janusz Odziemkowski: W 1920 r. przyszło operować stosunkowo niewielkimi siłami na olbrzymim froncie ponad tysiąca kilometrów. Niejednokrotnie trzeba było działać bez zabezpieczenia skrzydeł czy zadbania o linie komunikacyjne z tyłami, czyli zaopatrzeniem. Trzeba było poniekąd przyjmować taktykę Armii Czerwonej, która doprowadziła ją do zwycięstw nad białymi armiami dowodzonymi przez zdolnych carskich wojskowych. Piłsudski dobrze to uchwycił, odżegnując się od taktyki francuskiej z frontu zachodniego. Siłą Marszałka, pomijając już jego wyobraźnię operacyjną, było to, że dostrzegał i przewidywał niekonwencjonalne, w pojęciu doktryn zachodnich, posunięcia nieprzyjaciela ze Wschodu. I w takich manewrach często sprawdzali się dowódcy nazwijmy to: niezawodowi, jak chociażby gen. Edward Rydz-Śmigły w czasie odwrotu spod Kijowa. Zawodowi natomiast, często dyplomowani, czasem zawodzili. Dlaczego? Kiedy dostali więcej wojska, to zerwali z taktyką z 1919 r., czyli operowaniem mniejszymi, ale szybko manewrującymi oddziałami, które rozbijały front i szły głęboko na tyły wroga. Wracali do wzorców z wielkiej wojny i starali się utrzymać linię, a tego nie dało się wykonać wobec rozległego frontu i silniejszego przeciwnika, który narzucał swe warunki oraz kierunki działań. Tego sposobu walki nie wytrzymał na północnym odcinku frontu gen. Stanisław Szeptycki, a na Ukrainie gen. Antoni Listowski. Obaj, skądinąd dobrzy dowódcy, nie potrafili sobie radzić z zaskakującą, z ich punktu widzenia i doświadczenia, taktyką Armii Czerwonej.

Czy wpływ na decyzje Piłsudskiego miały osobiste niechęci, urazy do niektórych wyższych oficerów?

Prof. Janusz Odziemkowski: Nie. Józef Piłsudski potrafił wybierać na dowódców dywizji swoich ewidentnych przeciwników, jak choćby organizatora wspomnianego już puczu Mariana Januszajtisa, któremu powierzył 12 Dywizję Piechoty. Gen. Władysław Sikorski i gen. Józef Haller, którzy nie należeli, delikatnie mówiąc, do entuzjastów Naczelnego Wodza, też zajmowali wysokie stanowiska dowódcze. Pierwszy z nich zawiódł ewidentnie podczas obrony Brześcia, kiedy zabrakło go na froncie w chwili ataku nieprzyjaciela. Jednak Piłsudski docenił potencjał tego generała i dał mu dowództwo 5 Armii, która miała do wykonania niesłychanie ważne zadanie – nie dopuścić, by bolszewicy przeszli Wisłę na północ od Warszawy. Na dowódcę frontu północnego wybrał zaś gen. Hallera, którego charyzma, popularność w społeczeństwie i zdolności organizacyjne bardzo przyczyniły się do zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. Podobnie jest w wypadku gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego, któremu także było nie po drodze z Piłsudskim. Naczelny Wódz był gotów oddać mu dowodzenie całą armią, ba – frontem południowym. To Dowbor-Muśnicki odmówił, twierdząc, że wszystko tam jest w rozsypce, a więc można przyjąć, że zawiódł pokładane w nim nadzieje. Inaczej zachował się gen. Tadeusz Rozwadowski, który do zwolenników Piłsudskiego również nie należał, ale mu nie odmówił. Ten wojskowy został wyznaczony na szefa sztabu z jednego, prostego powodu. Oprócz tego, że był doskonałym oficerem sztabowym, od początku do końca wierzył w zwycięstwo. Takiego właśnie szefa sztabu Piłsudski potrzebował. Niewątpliwie miał on dar trafnego doboru współpracowników.

Dr Dariusz Fabisz: Dowodem na to, że Piłsudski się nie pomylił w swych nominacjach, było właśnie to, o czym pan profesor mówił, że praktycznie zmian na stanowiskach wyższych dowódców latem 1920 r. nie było. Marszałek, co też warto podkreślić, traktował swoje decyzje jak grę w szachy. Jeśli jakaś koncepcja się nie sprawdzała, to po prostu ją zmieniał. Dotyczyło to także dowódców, do których się nie przywiązywał. Zresztą o tym, że był on obiektywny wobec swych oficerów wyższego szczebla, świadczą opinie, jakie im wystawiał. One sprawdziły się między innymi już w kilka lat po śmierci Marszałka – we wrześniu 1939 r. Gdy dokonamy porównania tych opinii z zachowaniem i decyzjami ocenianych wojskowych, to uderzy nas ich trafność.


Prof. Andrzej Chwalba – historyk i eseista, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, badacz i znawca dziejów Polski i Europy XIX i XX wieku, autor podręczników akademickich z zakresu historii Polski i powszechnej XIX wieku oraz 30 książek, m.in. „Sacrum i rewolucja”; „Polacy w służbie Moskali”; „Imperium korupcji w Rosji i w Królestwie Polskim”; „Józef Piłsudski – historyk wojskowości”. Ostatnio wydał tzw. trojaczki, dotyczące wojny lat 1914–1918: „Samobójstwo Europy” (2014), „Legiony Polskie 1914–1918” (2018), „Wielka Wojna Polaków 1914–1918” (2018).

Dr Dariusz Fabisz – adiunkt w Instytucie Historii Uniwersytetu Zielonogórskiego. Jest autorem wydanej w 2007 r. biografii „Generał Lucjan Żeligowski (1865–1947). Działalność wojskowa i polityczna” (2007), opracował krytycznie „Pamiętniki generała broni Lucjana Żeligowskiego”(2014). Jest członkiem Światowej Rady Badań nad Polonią, Instytutu Józefa Piłsudskiego i Polskiego Towarzystwa Historycznego. W kręgu jego zainteresowań znajdują się m.in. historia II Rzeczypospolitej, biografistyka oraz dzieje polskiego uchodźstwa niepodległościowego po II wojnie światowej. Jest także kilkukrotnym stypendystą londyńskiego Polonia Aid Foundation Trust.

Prof. Janusz Odziemkowski – profesor nauk historycznych. Zajmuje się w swoich badaniach głównie historią wojskowości, historią XIX wieku i współczesnymi konfliktami zbrojnymi. Wykładowca na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz w Akademii Sztuki Wojennej w Rembertowie. Napisał m.in.: „Bitwa Warszawska 1920 roku” (1990), „Armia i społeczeństwo II Rzeczypospolitej” (1996), „Józef Piłsudski. Wódz i polityk”(2007).

Anna Putkiewicz, Piotr Korczyński, Tadeusz Wróbel

autor zdjęć: Michał Niwicz, CAW

dodaj komentarz

komentarze


Breda w polskich rękach
 
Olympus in Paris
Capstrzyk rozpoczął świętowanie niepodległości
Długa droga do Bredy
Wielka pomoc
Ostre słowa, mocne ciosy
Odznaczenia dla amerykańskich żołnierzy
Witos i spadochroniarze
Polacy pobiegli w „Baltic Warrior”
Polska liderem pomocy Ukrainie
Rosomaki w rumuńskich Karpatach
Żołnierze, zdaliście egzamin celująco
Ukwiał po nowemu
Kask weterana w słusznej sprawie
Strategiczne partnerstwo
Kto dostanie karty powołania w 2025 roku?
Karta dla rodzin wojskowych
Każda żałoba jest inna
Polsko-czeska współpraca na rzecz bezpieczeństwa
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Polskie mauzolea i wojenne cmentarze – miejsca spoczynku bohaterów
Ile OPW w 2025 roku?
Zostań podchorążym wojskowej uczelni
Czworonożny żandarm w Paryżu
Jak Polacy szkolą Ukraińców
Żaden z Polaków służących w Libanie nie został ranny
Szef MON-u o podkomisji smoleńskiej
Nowi generałowie w Wojsku Polskim
Udane starty żołnierzy na lodzie oraz na azjatyckich basenach
Patriotyzm na sportowo
Polskie „JAG” już działa
Nowe pojazdy dla armii
Hokeiści WKS Grunwald mistrzami jesieni
NATO odpowiada na falę rosyjskich ataków
Podlasie jest bezpieczne
Nasza Niepodległa – serwis na rocznicę odzyskania niepodległości
Olimp w Paryżu
Zmiana warty w PKW Liban
Kamień z Szańca. Historia zapomnianego karpatczyka
Żołnierze z Mazur ćwiczyli strzelanie z Homarów
Foka po egejsku
Do czterech razy sztuka, czyli poczwórny brąz biegaczy na orientację
Polski producent chce zawalczyć o „Szpeja”
Jak dowodzić plutonem szturmowym? Nowy kurs w 6 BPD
Jutrzenka swobody
Jacek Domański: Sport jest narkotykiem
Snipery dla polskich FA-50
Rumunia, czyli od ćwiczeń do ćwiczeń
Nominacje generalskie na 106. rocznicę odzyskania niepodległości
The Power of Buzdygan Award
Rosomaki na Litwie
Byłe urzędniczki MON-u z zarzutami
Polski wkład w F-16
Namiastka selekcji
Świętujemy naszą niepodległość
„Bezpieczne Podlasie” na półmetku
Szkolenie 1000 m pod ziemią
Operacja „Feniks” – pomoc i odbudowa
Zapomogi dla wojskowych poszkodowanych w powodzi
„Złote Kolce” dla sportowców-żołnierzy

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO