To było niesamowite uczucie, gdy po latach katorgi założyłem polski mundur i mogłem walczyć z Niemcami – wspomina por. Franciszek Ślusarz. Z zesłańcem do Kazachstanu, żołnierzem Polskiej Armii w ZSRR, a potem 2 Korpusu Polskiego, w którego szeregach brał udział w bitwie pod Monte Cassino, o wytrwałości, walce i łucie szczęścia rozmawia Anna Dąbrowska.
Kiedy dla Pana zaczęła się wojna?
Po wkroczeniu Sowietów 17 września 1939 roku. Mieszkaliśmy w osadzie wojskowej w północno-wschodniej części Polski, między Wilnem a Lidą. Tam mój ojciec, który był ochotnikiem podczas wojny polsko-bolszewickiej, dostał za udział w walce działkę ziemi. We wrześniu 1939 roku ojca nie zmobilizowano i został z nami. 10 lutego 1940 roku Sowieci całą naszą rodzinę – rodziców, dwie siostry i mnie – deportowali w głąb Związku Radzieckiego, do północnego Kazachstanu. Miałem wtedy 15 lat.
Jakie tam panowały warunki?
Było ciężko, ale i tak mieliśmy lepiej niż wielu naszych rodaków. Innych rzucono w pustą tajgę, my dostaliśmy jakąś lepiankę, czyli gliniany domek bez podłóg i mebli. Pracowaliśmy po kilkanaście godzin w kopalni złota, w bardzo prymitywnych warunkach. Najbardziej doskwierał głód. W czerwcu 1941 roku wybuchła wojna między Niemcami i Rosją, a cztery miesiące później przyszło zawiadomienie, że ogłoszono amnestię i Polacy mogą zgłaszać się do organizowanego polskiego wojska. Wyjechaliśmy razem z ojcem, ale po drodze okazało się, że tata zapomniał dokumentów i musiał po nie wrócić. Natomiast ja i inni ochotnicy dotarliśmy do punktu werbunkowego dla Polaków koło Orenburga. Dowiedzieliśmy się, że przyjmują tylko marynarzy, lotników i specjalistów wojskowych. Pozostałych ochotników skierowano na południe kraju do Uzbekistaniu. Przeczekaliśmy tam zimę i na początku kwietnia niedaleko Margielanu zgłosiliśmy się do komisji werbunkowej. Miałem 17 lat, ale dodałem sobie dwa, żeby mnie przyjęli. I tak trafiłem do formującej się polskiej armii. Umundurowano nas. To było niesamowite wrażenie. Po latach katorgi założyłem polski mundur. Skierowano nas do Guzaru, gdzie 3 maja 1942 roku złożyliśmy przysięgę wojskową.
Wasze kłopoty się jednak nie skończyły...
To prawda. W obozie panowały bardzo trudne warunki, brakowało czystej wody, jedzenia i lekarstw. To spowodowało, że wybuchła dyzenteria, żółtaczka, szerzyła się epidemia tyfusu. Wiele osób zmarło. Mnie udało się przetrwać, a latem przyszła wiadomość, że wyjeżdżamy do Persji. Pamiętam, że wyruszyliśmy 9 sierpnia. Żegnał nas sam dowódca Armii Polskiej gen. Władysław Anders.
Jakie to było uczucie opuszczać Rosję?
Ogromna ulga, ale cały czas, zanim nie wsiedliśmy na statki, baliśmy się, czy NKWD naprawdę nas wypuści. Z Persji pamiętam, jak przejeżdżaliśmy przez jakąś miejscowość. Zobaczyłem oświetlone okna, wystawy sklepowe, kramy z owocami. Byłem w szoku, bo już zapomniałem, że tak wygląda normalne życie. Zakwaterowano nas w namiotach na pustyni i zaczęło się organizowanie 2 Korpusu Polskiego.
Gdzie Pan trafił?
Znalazłem się w 8 Pułku Artylerii Przeciwlotniczej Ciężkiej. Przeszliśmy przeszkolenie w Iraku. Zostałem tzw. zapasowym, czyli musiałem znać wszystkie funkcje, aby w razie potrzeby zastąpić każdego z kolegów. Uczyłem się prowadzić ciężarówki oraz obsługiwać działa, przyrządy optyczne, radary… Musiałem umieć rozpoznawać sylwetki samolotów. Z tego okresu, poza intensywnym szkoleniem, pamiętam straszne upały, jakie tam panowały. W południe temperatura dochodziła do 60 stopni. Dlatego pracowaliśmy od świtu do 10, potem była przerwa, i znów zajęcia od godziny 17 do nocy.
W kwietniu 1943 roku ogłoszono wiadomość o odkryciu grobów polskich oficerów w Katyniu...
To był szok. Chwilę potem dowiedzieliśmy się o zerwaniu przez Sowietów stosunków z polskim rządem w Londynie i zrozumieliśmy, że dalszych ewakuacji Polaków z Rosji już nie będzie. Kolejnym ciosem była śmierć Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego w katastrofie w Gibraltarze. Baliśmy się, co będzie dalej z nami i czy nie rozwiążą armii. Na szczęście tylko przetransportowano nas na dalsze szkolenie do Palestyny i Libanu, natomiast zimą znaleźliśmy się Egipcie, gdzie czekaliśmy na transport do Włoch. 9 lutego 1944 roku przyszła wreszcie kolej na naszą jednostkę.
Trafiliście od razu na front?
Nie, jeszcze na południu Włoch mieliśmy ostatnie strzelania i dopiero wiosną wysłano nas pod Monte Cassino. Wśród żołnierzy zapanowała wtedy niesamowita radość, że będziemy wreszcie bić się z Niemcami o Polskę.
Jakie było wasze zadanie podczas bitwy?
Ostrzał artyleryjski niemieckich stanowisk. Jeszcze przed bitwą przygotowywaliśmy stanowiska dla baterii przeciwlotniczej. Nie było to łatwe, działa grzęzły w błocie, a na krętych górskich drogach co chwila trafialiśmy pod niemiecki ostrzał. Bitwa zaczęła się 11 maja wieczorem kanonadą naszej artylerii. Strzelało około 3 tysięcy różnych dział, także nasze. Potem wszystko ucichło i świtem ruszyła piechota. Niestety, pierwszy atak się nie udał i nasi piechurzy zalegli na górze pod silnym ogniem Niemców. Przez kolejne dni zadaniem naszego pułku był ostrzał stanowisk nieprzyjaciela wskazanych nam przez obserwatorów. To były ciężkie dni – brak odpoczynku, gryzący dym, huk, nieustanny ostrzał. Wreszcie 18 maja Niemcy wycofali się z ruin klasztoru i zapanowała euforia. Po krótkim odpoczynku ruszyła ofensywa adriatycka i posuwaliśmy się na północ wzdłuż wybrzeża. W tym czasie trafiłem na kurs radiomechaników, po którym zostałem operatorem radaru, a potem przeniesiono mnie do kompanii warsztatowej jako mechanika radarów, dlatego nie brałem udziału w walkach o Bolonię.
Pamięta pan koniec wojny?
Oczywiście. Z jednej strony zapanowała ogromna radość, ale nastroje wśród żołnierzy psuły informacje o ustaleniach konferencji w Jałcie dotyczących oddania Polski pod wpływy ZSRR. Mimo to część żołnierzy postanowiła wracać do kraju. Ja wraz z innymi osobami pochodzącymi z Kresów zdecydowaliśmy się pozostać na Zachodzie. Wyjechaliśmy do Anglii, gdzie w ramach Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia przygotowywano nas do życia cywilnego po demobilizacji. Po dwóch latach przeniosłem się do Argentyny. Pracowałem tam w elektrowniach, a dziś działam w Stowarzyszeniu Kombatantów Polskich w Argentynie.
Co stało się z Pana rodziną?
Zacząłem ich szukać jeszcze w Anglii. Napisałem do urzędu, który rejestrował osoby przyjeżdżające z Rosji, ale odpowiedzieli, że mojej rodziny nie mają w spisie. Na szczęście w tym samym czasie moja najmłodsza siostra szukała mnie przez Czerwony Krzyż i któregoś dnia dostałem od niej list. Okazało się, że moja mama i starsza siostra zaraziły się tyfusem i zmarły w Rosji.
A Pana ojciec?
Wrócił po dokumenty do Kazachstanu, a potem było już za późno, aby dotrzeć do Andersa. Trafił do kościuszkowców, walczył pod Lenino, gdzie został ciężko ranny i pół roku przeleżał w szpitalu w Moskwie. Jak potem opowiadał, było tam gorzej niż na froncie, na przykład lekarze podczas operacji przecięli mu nerwy i tętnice w ręku, na skutek czego nie miał czucia w palcach. Po wyleczeniu nie był zdolny do walki, wrócił więc do Kazachstanu i pracował tam w piekarni do końca wojny.
Jak udało się Wam spotkać?
Póki w Polsce panował stalinizm, bałem się przyjechać do kraju, ale po 1956 roku zacząłem starać się o paszport. Wreszcie w 1961 roku, po długiej podróży, wysiadłem z pociągu w Warszawie. Pamiętam, że jeszcze część miasta leżała w gruzach. Wtedy spotkaliśmy się z ojcem, pierwszy raz po 17 latach. Potem przyjeżdżałem do Polski co kilka lat. W 1989 roku byłem pierwszy raz na obchodach rocznicy bitwy pod Monte Cassino. Teraz, mimo wieku, staram się bywać na spotkaniach rocznicowych, aby zobaczyć się z kolegami, weteranami, oraz opowiadać młodym ludziom o naszym życiu, póki jeszcze starcza nam sił.
Porucznik Franciszek Ślusarz, rocznik 1924. W 1940 roku został zesłany do Kazachstanu, skąd po amnestii trafił do Polskiej Armii w ZSRR i w jej szeregach opuścił ZSRR. Jako żołnierz 8 Pułku Artylerii Przeciwlotniczej Ciężkiej 2 Korpusu Polskiego walczył pod Monte Cassino. Po wojnie wyjechał do Anglii, potem do Argentyny, gdzie jest prezesem tamtejszego Stowarzyszenia Polskich Kombatantów.
autor zdjęć: Jarosław Wiśniewski
komentarze