Po zakończeniu wojny pozostał w konspiracji. Jako żołnierz sądeckiej Armii Krajowej i WiN-u współpracował m.in. z oddziałem Zygmunta Wawrzuty „Śmiałego” i Józefa Kurasia „Ognia”. Za swoją działalność został skazany na kilka lat przymusowych robót w kopalni. Z 91-letnim Józefem Błaszczykiem, jednym z ostatnich żyjących żołnierzy wyklętych, rozmawia Piotr Korczyński.
Co zdecydowało, że w wieku szesnastu lat wstąpił pan do Armii Krajowej?
Najprościej mówiąc – tradycja rodzinna. Miałem wujków, przedwojennych zawodowych oficerów Wojska Polskiego. Jeden z nich, mjr Józef Chlipała „Lubański”, po ucieczce z oflagu wstąpił do armii gen. Władysława Sikorskiego i tam został przeszkolony na cichociemnego. Po desantowaniu do kraju walczył w powstaniu warszawskim, gdzie zginął. Z kolei inna część mojej rodziny mieszkała pod Tarnopolem na Kresach, gdzie gospodarowali w majątku, który wujek otrzymał od marszałka Piłsudskiego za swoją służbę w Legionach Polskich. Po wybuchu wojny Sowieci zesłali ich na Syberię i do kraju wrócili dopiero w armii gen. Zygmunta Berlinga. A moja konspiracja tutaj zaczęła się od tajnego nauczania i „furmanienia”. Po prostu zaprzęgiem ojca woziłem akowców na ich tajne narady do Ochotnicy Dolnej i Górnej. Pamiętam niektórych, na przykład księdza Dydę i ojca Mackę. A te narady były na plebanii u proboszcza, księdza Śledzia. Kiedy oni debatowali, ja czekałem z końmi u mojego wujka Rungiera. Oczywiście, nie dopuszczano mnie do tych narad, ale z czasem zdecydowano, żeby mnie zaprzysiężyć. Stwierdzono, że na tyle dużo wiem, że mogę zostać oficjalnym łącznikiem AK. Mianowano mnie na łącznika kompanii ppor. Adama Winnickiego „Pazura”, która była częścią batalionu kapitana Juliana Zapały „Lamparta” z 1 Pułku Strzelców Podhalańskich AK. Pseudonim otrzymałem taki sam, jak moje imię – „Józek”.
Jakie były pana główne zadania?
Wożenie meldunków i żywności dla partyzantów. Kupował ją dla nich w Nowym Sączu mój ojciec. Jak pamiętam, głównie warzywa: cebulę, czosnek, marchew. To wszystko przywoził do domu, a ja następnie rozwoziłem na placówki, czyli najczęściej do gospodarstw moich dziadków i wujków w Ochotnicy Górnej, którzy przekazywali żywnościowe paczki partyzantom. Nie tylko akowcom zresztą, ale i sowieckiemu oddziałowi mjr. Iwana Zołotara „Artura”, który tutaj operował i przez pewien czas współpracował z oddziałem „Lamparta”. To była bardziej skomplikowana sytuacja niż się dzisiaj wydaje. Wiadomo, że Zołotar był agentem Moskwy i na jej rzecz pracował, ale wielu szeregowych partyzantów z jego oddziału autentycznie przyjaźniło się z naszymi akowcami. Ja pamiętam dwóch takich partyzantów – „Wiktora” i „Petro”, którzy przychodzili do Ochotnicy po rozwożoną przeze mnie żywność.
A czy brał pan udział w jakiś akcjach?
Byłem na to za młody, ale jeden jedyny raz wziąłem udział w rajdzie na niemiecki posterunek w Łukowicy w 1944 roku. Otrzymałem zadanie przeprowadzenia grupy z kompanii „Pazura” z Czarnego Potoku do Łukowicy. Podprowadziłem ich do Łukowicy w nocy, ale kiedy rozpoczęła się walka, otrzymałem rozkaz: „Uciekaj do domu”. Niestety, nie udało się wtedy naszym rozbić tego posterunku i rozbroić żandarmów.
W styczniu 1945 roku Nowy Sącz i pańskie rodzinne strony zajęła Armia Czerwona, ale pan nie zdecydował się na ujawnienie i pozostał w konspiracji. Co o tym zdecydowało?
Tutaj zaczyna się moja historia związana z kpr. Zygmuntem Wawrzutą „Śmiałym” i jego oddziałem partyzanckim „Zemsta”. To był żołnierz ppor. „Pazura”, tylko dwa lata starszy ode mnie. Urodził się w Jazowsku w 1926 roku. On po rozwiązaniu Armii Krajowej w styczniu 1945 roku pozostał w lesie i postanowił walczyć z Sowietami i komunistami. Ze swoimi ludźmi odbił między innymi osadzonych w ubeckim areszcie w Limanowej akowskich oficerów. Latem 1945 roku ujawnił się z oddziałem i wyjechał na Ziemie Odzyskane, gdzie wstąpił do milicji. Szybko jednak wrócił w rodzinne strony i znowu zorganizował leśny oddział. Za namową tegoż „Śmiałego” nie tylko nie ujawniłem się, ale i otrzymałem od niego jego osobistą broń. Kiedy wręczał mi swój pistolet, powiedział: „To masz Józiu na pamiątkę po mnie”. Wawrzuta po wielu potyczkach z grupami operacyjnymi Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego zginął w nieszczęśliwym wypadku. W 1946 roku podczas nocnej przeprawy przez rzekę w Jastrzębiu koło Łukowicy, porwała go wezbrana woda i utonął, miał wtedy tylko 20 lat. Pozostał mi po nim jego pistolet, który z czasem odegrał w moim życiu istotną rolę.
Pan został wtedy żołnierzem Wolności i Niezawisłości?
Zgadza się, choć wtedy nie wiedziałem, że ta organizacja się tak nazywa. Po prostu zdecydowałem, że nadal pozostaję w konspiracji i będę współpracował z oddziałem „Śmiałego”, a także „Okrzei”, czyli Stanisława Piszczka z Nowego Sącza, choć po aresztowaniu na szczęście tego mi nie udowodniono. Otrzymałem wyrok sześciu lat więzienia za nielegalne posiadanie broni. Poza pistoletem po „Śmiałym” miałem jeszcze inną broń – pepeszę i kbk, które kupiłem od kolegi Tomka Zaręby. On w czasie okupacji niemieckiej był w Batalionach Chłopskich rusznikarzem i dzięki temu sporo tej broni nazbierał. Na śledztwie broniłem się, że ta broń potrzebna była mi do pilnowania sadu przed złodziejami. Muszę też panu zaznaczyć, że dla funkcjonariuszy UB byłem już na cenzurowanym, jako syn kułaka i przedwojennego działacza Stronnictwa Ludowego „Piast” Wincentego Witosa. Ja na śledztwie do niczego się nie przyznawałem. O pistolecie „Śmiałego” powiedziałem, że pozostawili go partyzanci, kiedy kwaterowali u nas w czasie wojny. Śledczy z UB oczywiście wpisali mi w kartotekę, że byłem związany z WiN-em, ale mi tego nie udowodnili, więc na szczęście dla mnie dostałem tylko sześć lat więzienia. W innym wypadku miałbym co najmniej piętnaście.
Jak przebiegała pańska więzienna droga?
Razem ze mną aresztowano 5 lutego 1949 roku mego ojca i siostrę. Ja sześć miesięcy siedziałem w areszcie Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Limanowej, gdzie przesłuchiwał mnie między innymi „postrach Sądecczyzny” Stanisław Wałach. Następnie półtora roku w więzieniu na Montelupich w Krakowie na oddziale tajno-śledczym. Dopiero po tych odsiadkach mnie osądzono. Po wyroku trafiłem najpierw do więzienia w Wiśniczu, a następnie jako więzień zostałem wcielony do roboczej brygady i wysłany do Gliwic, a potem do kopalni w Knurowie. W tymże Knurowie przy kopalni zbudowane były dwa obozy. Mnie osadzono w tym, który nazywano „Koreą”. Drugi obóz to był poniemiecki stalag, w którym w czasie wojny mieszkali jeńcy z całej Europy. W „Korei” w większości przebywali więźniowie, którzy pracowali na nocnej zmianie i w kopalni przygotowywali tzw. przodki do wydobycia węgla. To była stara kopalnia, w której nie było jeszcze wielu maszyn, a węgiel wydobywało się metodą odstrzałów. Razem z nami pracowali jeńcy z Wehrmachtu, przeważnie Ślązacy, zarówno ci, którzy mieli za sobą służbę na froncie wschodnim, jak i zachodnim. Oni w kopalni byli na stanowiskach funkcyjnych – brygadzistów i sztygarów. Nas, żołnierzy z AK, WiN-u czy innych polskich organizacji, nazywali „aliantami”. Ci z frontu wschodniego, którzy już wiedzieli, co potrafią Sowieci, byli mocno wystraszeni i myśmy to wykorzystywali. I ja miałem takiego sztygara, którego straszyłem, że jak mi nie wpisze po urobku „300 procent normy”, to pojedzie na „białe niedźwiedzie”. I dzięki tak spreparowanym raportom mojego sztygara, szybko awansowałem na „stachanowca”, nie wrzucając do wagonika ani jednej łopaty węgla. Jednocześnie z kolegami prowadziliśmy w kopalni sabotaż. Kiedy wyjeżdżaliśmy o szóstej rano na powierzchnię, to poranna zmiana, złożona z normalnie przychodzących do pracy górników, najczęściej zastawała pocięte taśmociągi i narzędzia powyrzucane w ciężko dostępne miejsca.
W tej kopalni jak długo pan pracował?
W sumie trzy i pół roku. Tyle też trwała cała moja odsiadka. Jako że zostałem „stachanowcem”, skrócono mi wyrok, wliczając do niego też wcześniejszy pobyt w aresztach. Tutaj muszę zaznaczyć, że zarówno w więzieniu, jak i w kopalni byłem z chłopakami podobnymi do mnie. Wszyscy mieliśmy przeważnie akowską przeszłość i w celi trzymaliśmy się razem. Byliśmy doskonale zorganizowani. Oczywiście, od czasu do czasu nasyłano nam kapusia, ale tacy osobnicy nie utrzymywali się między nami długo; szybko byli przenoszeni do bezpieczniejszych dla nich cel.
Wie pan, jak teraz o tym wszystkim myślę i wspominam już w większości nieżyjących kolegów, z którymi służyłem w AK lub przebywałem w więzieniu, to byli wszystko bardzo młodzi ludzie, ale jednocześnie świadomi swych wyborów. Takie wychowanie wynosiliśmy ze swych domów i ze szkoły, często już tajnych kompletów w czasie wojny. Mój ojciec, jako żołnierz AK, nie musiał wiele mi tłumaczyć, dlaczego i ja muszę służyć. Miałem po prostu ten patriotyzm w sobie. To było jak oddychanie.
Co w więzieniu było dla pana najcięższe?
Jak wspominałem wyżej, razem ze mną aresztowano moich najbliższych. Mój ojciec siedział w areszcie w Limanowej półtora miesiąca, a był chory na serce. Strasznie się wtedy o niego bałem. Wie pan, ja ojcu nie powiedziałem, że należę do WiN-u, a on wcześniej mnie prosił, żebym po rozwiązaniu AK nie angażował się w konspirację… Strach o najbliższych był dla mnie w więzieniu najgorszy.
Na początku wspominał Pan o kuzynach, którzy po zesłaniu trafili na Syberię, a następnie wrócili do Polski z armią Berlinga. Czy oni w jakiś sposób starali się panu pomóc po aresztowaniu?
Tak, ale to miało odwrotny skutek do zamierzonego. Obaj synowie wujka z Tarnopola w armii Berlinga zostali oficerami. Młodszy, Zbyszek, był kapitanem, a starszy, Kazimierz, porucznikiem. Ten starszy służył w oddziale zwiadowczym razem z Wojciechem Jaruzelskim. Zbyszek był tylko starszy ode mnie o rok i przy każdym spotkaniu przypominał mi: „Józiu, żebyś tylko do niczego nie należał, bo na razie nie ma wyjścia, żeby w Polsce było inaczej”. A ja mu się oczywiście nie przyznawałem, że nadal konspiruję i mam broń.
Zdjęcie Józefa Błaszczyka z kartoteki aresztu Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Limanowej, 1949 rok.
Po aresztowaniu obaj starali się interweniować w mojej sprawie i odwiedzali mnie w więzieniu w Wiśniczu. I wie pan co się działo po tych odwiedzinach? Trafiałem za każdym razem do karceru. Kazimierz był dowódcą pułku w Tarnowie, więc do Wiśnicza miał blisko i to on mnie najczęściej odwiedzał. Kiedy kończyło się widzenie, polityczny wychowawca Jancarzyk, który później służył w sądeckim UB, brał mnie do raportu i wlepiał 48 godzin karceru za to, że „jako bandyta mam jeszcze jakieś kontakty z oficerami Wojska Polskiego”. Co więcej, kiedy dostawałem listy od mojej siostry, która także była w czasie wojny w konspiracji, to za nie także szedłem do karceru, bo naczelnik więzienia nie mógł ich odczytać. Siostra miała wyrobione, ładne pismo, a ten półanalfabeta uważał, że to jest jakiś specjalny szyfr. Tacy to byli ludzie… Siostra po wojnie zamieszkała w Sopocie i wyszła za mąż za Wileńszczuka, żołnierza z brygady „Łupaszki”.
A czy jako łącznik współpracował pan również z ludźmi Józefa Kurasia „Ognia”?
Tak, zdarzało się, że jako wywiadowca przekazywałem i jego partyzantom wiadomości o posterunkach KBW. O „Ogniu” powiem panu tylko tyle, że to był zawzięty góral i „Ognia” zrozumieją w pełni tylko ci, którzy się w górach urodzili. Z AK on miał na bakier i przez to jest to jeszcze bardziej tragiczna postać. Mało kto też pamięta, że Kuraś przed wojną był ludowcem i zaciekłym przeciwnikiem sanacji, to też miało swoje konsekwencje w czasie wojny i po wojnie. Te podziały polityczne niestety nie znikły, nawet wobec walki z Niemcami, a później Sowietami i komunistami. „Ogień” to był harnaś, który nie za bardzo potrafił podporządkować się przełożonym, a Armia Krajowa była wojskiem, gdzie rozkazów nie tylko należało, ale trzeba było słuchać.
Józef Błaszczyk – ur. 16 listopada 1928 roku w Olszanie koło Łącka; łącznik w oddziale AK ppor. Adama Winnickiego „Pazura”, po wojnie współpracował z oddziałami WiN Zygmunta Wawrzuty „Śmiałego” i Stanisława Piszczka „Okrzei”, w stalinowskich więzieniach i brygadach roboczych spędził trzy i pół roku.
Tekst pochodzi z marcowego wydania „Polski Zbrojnej”. W numerze znajdziecie więcej materiałów o drugiej konspiracji oraz żołnierzach wyklętych. Zapraszamy do lektury.
Z okazji Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych przygotowaliśmy wydanie specjalne „Polski Zbrojnej”. Mecenasem jednodniówki jest PKN ORLEN. Zapraszamy do lektury!
autor zdjęć: Piotr Korczyński, archiwum rodziny Błaszczyków
komentarze