Manewry z udziałem okrętów i lotnictwa, przerzuty wojsk oraz sprzętu, ćwiczebne operacje desantowe – jeszcze nigdy NATO nie zaznaczało swojej obecności na Bałtyku tak mocno. To odpowiedź na coraz bardziej agresywną politykę Rosji. Czy niewielki akwen zamknięty Cieśninami Duńskimi stał się nowym punktem zapalnym na geopolitycznej mapie świata?
Nasza strategia obrony narodowej wyraźnie mówi, że wkroczyliśmy ponownie w erę poważnej rywalizacji siłowej”, stwierdził 4 maja na pokładzie lotniskowca USS „George H.W. Bush” adm. John Richardson, szef operacji morskich US Navy. Chwilę później ogłosił, że amerykańska marynarka reaktywuje 2 Flotę. Została ona powołana w 1947 roku specjalnie po to, by sprawować stałą kontrolę nad północnym Atlantykiem i okolicznymi morzami. Rozwiązano ją po 64 latach, bo Amerykanie stwierdzili, że rejon jej odpowiedzialności stał się na tyle spokojny, że można tam poszukać oszczędności. Aby się z tego wycofać, wystarczyło osiem lat. Kilka miesięcy później w świat poszła kolejna informacja: 2 Flota poprowadzi „Baltops ’19”.
Brytyjczycy wchodzą do gry
Tegoroczna edycja największych i najstarszych ćwiczeń NATO na Bałtyku wyjątkowy wymiar zyskała także z innego powodu. Po raz pierwszy w historii wziął w nich udział wymyślony i kierowany przez Brytyjczyków zespół Połączonych Sił Ekspedycyjnych (Joint Expeditionary Force – JEF). W tej części Europy pojawił się już w maju, okazją stała się zaś misja „Baltic Protector”. Zespół, który wszedł na Bałtyk, składał się z 17 okrętów, w tym potężnej jednostki desantowo-śmigłowcowej HMS „Albion”, a także blisko 4 tys. marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej. „Dla JEF to pierwszy morski przerzut sił przeprowadzony na taką skalę”, tłumaczy Emma Carr z biura prasowego Royal Navy, a ekspert ds. bezpieczeństwa Collegium Civitas prof. Tomasz Aleksandrowicz dodaje: „Zamieszanie wokół brexitu uderzyło w wizerunek Wielkiej Brytanii. Jak sądzę, Brytyjczycy chcą pokazać, że mimo wszystko mają państwo, które potrafi działać sprawnie i nie rezygnuje z roli kluczowego gracza na arenie europejskiej”.
W czerwcu kilkadziesiąt okrętów wspomaganych przez dziesiątki samolotów oraz śmigłowców przez dwa tygodnie ćwiczyło na akwenach od Zatoki Meklemburskiej aż po wybrzeża Estonii. Kulminacją stały się operacje desantowe przeprowadzone m.in. w państwach bałtyckich, czyli niemal rzut kamieniem od terytoriów rosyjskich. To zaledwie jeden z długiej listy przykładów na wzmożoną aktywność NATO w rejonie Bałtyku. Do obecności na akwenie stałych okrętowych zespołów, zarówno SNMG1 (Standing NATO Maritime Group 1), złożonego z fregat i niszczycieli, jak i przeciwminowego SNMCMG1 (Standing NATO Mine Countermeasures Group 1), zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Podobnie jak do misji pilotów strzegących przestrzeni powietrznej państw bałtyckich. Tymczasem w maju na północnych krańcach Estonii zostały przeprowadzone inne ćwiczenia, których efekty odbiły się w Europie szerokim echem. Istotną rolę odegrała w nich polska marynarka wojenna. Przy okazji „Spring Storm ’19” okręt transportowo-minowy ORP „Gniezno” przerzucił nad Zatokę Fińską wyrzutnie pocisków Naval Strike Missile, należące do Morskiej Jednostki Rakietowej. W pobliżu wyspy Muhu marynarze przeprowadzili symulowane strzelania do celów nawodnych i naziemnych oddalonych nawet o 200 km. Media komentowały to tak – w ten sposób Sojusz Północnoatlantycki pokazał, że jest w stanie zablokować wyjście okrętów Floty Bałtyckiej na pełne morze, a także zagrozić rosyjskim portom i instalacjom wojskowym. Ale przecież NATO nie działa w próżni.
Tajemnica u brzegów Szwecji
Marzec 2014 roku: Rosja dokonuje aneksji Krymu. Miesiąc później wybuchają walki we wschodniej Ukrainie. Kreml aktywnie, choć nieoficjalnie wspiera lokalnych rebeliantów. W odpowiedzi NATO wzmacnia tzw. wschodnią flankę, rozmieszczając wojska m.in. w Polsce, na Litwie, Łotwie i w Estonii. Tymczasem Rosja zaczyna prężyć muskuły i prowokować także na Bałtyku. I znów lista przykładów jest długa. W lipcu 2017 roku Rosjanie organizują ćwiczenia z chińską marynarką wojenną. Z tej okazji przez Cieśniny Duńskie na Bałtyk wchodzą ciężki krążownik atomowy „Piotr Wielki” i największy na świecie atomowy okręt podwodny „Dmitrij Doński”. Niedługo potem rosyjska armia wysadza ćwiczebny desant w obwodzie kaliningradzkim.
Wrzesień 2017 roku: świat wstrzymuje oddech za sprawą ćwiczeń „Zapad”, które Rosjanie wspólnie z białoruską armią organizują w pobliżu granic Polski. Według nieoficjalnych informacji może w nich brać udział nawet 100 tys. żołnierzy. Na morze wychodzą okręty Floty Bałtyckiej, analitycy przypominają zaś, że podobne manewry stanowiły wstęp do agresji na Gruzję, a potem Ukrainę.
W październiku 2018 roku Szwedzi (kraj ten nie jest w NATO, ale z Sojuszem współpracuje) obserwują nieznany obiekt na Archipelagu Sztokholmskim. Kilka osób robi zdjęcia, na podstawie których miejscowi eksperci dochodzą do wniosku, że to okręt podwodny – najpewniej rosyjski. I od razu przypominają podobne wydarzenia z poprzednich lat. Jesienią 2014 roku szwedzka armia wydała nawet oficjalny komunikat, w którym przyznała, że w pobliżu Sztokholmu została wykryta obecność obcego okrętu podwodnego – jednak ostatecznie go nie odnaleziono. Wreszcie wiosną 2019 roku, kiedy NATO sposobiło się do ćwiczeń „Spring Storm”, w pobliżu łotewskich wód terytorialnych pojawił się najnowszy nabytek rosyjskiej marynarki – korweta rakietowa Karakurt.
Jeszcze więcej dzieje się w przestrzeni powietrznej nad Bałtykiem. W listopadzie 2018 roku belgijska telewizja VRT podała, że nad okrętem BNS „Godetia”, który stał na czele natowskiego zespołu przeciwminowego SNMCMG1, przeleciała para rosyjskich bombowców Su-24 z podwieszonymi bombami. Do ich przechwycenia zostały skierowane ćwiczące w pobliżu myśliwce ze Szwecji. Tylko na początku lutego 2019 polskie F-16 pełniące dyżur na Litwie w ramach misji Baltic Air Policing dwukrotnie były zmuszone eskortować rosyjskie samoloty transportowe An-26, dwukrotnie też – przeznaczone do walki radioelektronicznej maszyny Ił-22. Samoloty niebezpiecznie zbliżyły się do granic, których strzegą natowscy piloci. Podobnie było w maju, o czym poinformowali Brytyjczycy. Dwa dni – sześć przechwyceń. Stacjonujące w Estonii typhoony startowały m.in. do pary myśliwców Su-27 oraz Iła-22. A to zaledwie wybrane incydenty z ostatniego półrocza. Rosyjskie maszyny, co od czasu do czasu potwierdzają natowscy oficjele, regularnie zbliżają się do przestrzeni powietrznej nadbałtyckich sąsiadów, a nawet ją naruszają, nierzadko ostro i prowokacyjnie manewrując.
Do tego oczywiste jest, że Rosja rozbudowuje wojskowy potencjał w obwodzie kaliningradzkim. W marcu 2019 roku na przykład służby prasowe Floty Bałtyckiej poinformowały, że został tam wysłany dodatkowy pułk obrony przeciwlotniczej. Jest on wyposażony w rakiety S-400 Triumf zdolne niszczyć samoloty i pociski przeciwnika znajdujące się w odległości 400 km. Sytuacja w rejonie Bałtyku staje się więc coraz bardziej napięta. Niektórzy komentatorzy są skłonni mówić nawet o nowej zimnej wojnie.
Układ sił i zależności w ostatnich latach zmienił się na Bałtyku diametralnie. „W czasach zimnej wojny niepodzielnie panowała tam marynarka sowiecka wspierana przez floty wojenne Polski oraz NRD. Po upadku komunizmu nastąpiła, trwająca blisko 30 lat, pauza geopolityczna. Nie było nikogo, kto starałby się narzucić swoje reguły gry. Teraz ta pauza właśnie dobiega końca”, uważa dr Jacek Bartosiak, ekspert ds. geostrategii i wojskowości. Z jednej strony NATO rozszerzyło się na wschód. NRD zostało wchłonięte przez RFN, do Sojuszu przystąpiły zaś Polska i powstałe po rozpadzie ZSRR państwa bałtyckie. Z drugiej strony Rosja po kilkunastu latach bezhołowia postanowiła odzyskać utracone wpływy. „Dla niej Bałtyk jest ważny o tyle, że właśnie przez morskie szlaki komunikacyjne prowadzi w tej chwili jedyna droga do obwodu kaliningradzkiego nieprzechodząca przez terytorium NATO”, zaznacza Wojciech Lorenz, ekspert ds. bezpieczeństwa międzynarodowego z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Takich ograniczeń nie ma Sojusz. „I tak jednak dostęp do Litwy, Łotwy i Estonii znacznie jest łatwiejszy od strony morza”, przekonuje prof. Krzysztof Kubiak, ekspert ds. wojskowości z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Na lądzie natowskie wojska są skazane na tzw. przesmyk suwalski, czyli wąski korytarz wciśnięty między terytoria Rosji i Białorusi. „Z perspektywy strategii środek ciężkości przesunął się na Bałtyku z rejonu Cieśnin Duńskich na akweny położone daleko na wschód. Dziś umiejscowiłbym go gdzieś w trójkącie wyznaczanym przez pogranicze estońsko-rosyjskie, obwód kaliningradzki oraz Gotlandię”, podkreśla prof. Kubiak. Dwie pierwsze lokalizacje wydają się oczywiste. Dlaczego jednak Gotlandia, należąca do Szwecji, która przecież członkiem NATO nie jest? „Wyspa to doskonałe miejsce na rozmieszczenie rosyjskich systemów antydostępowych. Dzięki nim można by zablokować Cieśniny Duńskie i uniemożliwić natowskim okrętom wejście na Bałtyk”, tłumaczy prof. Kubiak. Po zakończeniu zimnej wojny Szwedzi wycofali stamtąd armię. Teraz zdali sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia i postanowili ponownie rozmieścić na Gotlandii swoje oddziały.
Tak więc na Bałtyku trwa próba sił. „Według prawa morza wody międzynarodowe są otwarte dla wszystkich. Dzięki temu na morzach i oceanach możliwa jest sytuacja, która byłaby nie do pomyślenia na lądzie. Czołgi zwaśnionych państw nie mogą ćwiczyć tuż obok siebie, ale okręty już jak najbardziej”, podkreśla kmdr dr Witold Kustra z Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie. Rosja i NATO ćwiczą więc, demonstrując potencjał, możliwości, a także stopień determinacji. Według ekspertów na razie trudno wskazać stronę, która w tej rozgrywce zyskałaby przewagę. „Porównywanie wielkości i liczby rakiet to wyłącznie statystyka. Jeśli dojdzie do otwartego konfliktu, górą będzie ta strona, która wykona dobry pierwszy ruch”, zaznacza prof. Andrzej Makowski, specjalista teorii wojny morskiej z Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni.
Według Wojciecha Lorenza inicjatywa na pewno leży po stronie Rosji, ponieważ to ona podważyła postzimnowojenne status quo. „Rosjanie unowocześniają Flotę Bałtycką. Niedawno wcielili do służby pierwszą z korwet typu Karakurt wyposażoną w pociski Kalibr. Do tego rozbudowują systemy antydostępowe. Sprzyjać im może praktykowany u nich tryb podejmowania kluczowych decyzji. W Rosji wszystko faktycznie zależy od jednej osoby – Władimira Putina. NATO jest sojuszem złożonym z wielu państw, więc siłą rzeczy łańcuch decyzyjny jest dłuższy i bardziej skomplikowany”, wylicza Lorenz. Według niego Rosja przyjęła taktykę balansowania na krawędzi. „Jest gotowa ponosić wysokie ryzyko sprowokowania konfliktu, by przełożyć je na polityczne zyski”, tłumaczy Lorenz. „Podobnie postępowała, angażując się w konflikt syryjski i prowokując Ankarę. Blef Moskwy został obnażony, kiedy Turcja zestrzeliła rosyjski samolot, naruszający jej przestrzeń powietrzną. Nie oznacza to, że podobnie byłoby w regionie Morza Bałtyckiego, gdzie Rosja dysponuje regionalną przewagą i możliwościami zablokowania sił NATO lub poważnego utrudnienia im dostępu do rejonu ogarniętego konfliktem. Dlatego tak ważna jest obecność sił USA i Sojuszu Północnoatlantyckiego w regionie, aby ponieść koszty ewentualnej agresji i przez to uczynić ją nieopłacalną”, podsumowuje Wojciech Lorenz.
Prężenie muskułów
Czy zatem Bałtyk na geopolitycznej mapie świata stał się jednym z punktów zapalnych? „Jego znaczenie z pewnością wzrosło, ale w globalnym kontekście nadal ważniejsze jest Morze Śródziemne ze względu na bliskowschodnią ropę czy akweny w bezpośrednim sąsiedztwie Chin, z którymi Amerykanie toczą rywalizację gospodarczą”, uważa kmdr Kustra. Na tym nie koniec. „Analiza doktryny wojennej Rosji wyraźnie wskazuje na to, że jeśli w Europie Środkowo-Wschodniej dojdzie do otwartego konfliktu, będzie on miał charakter powietrzno-lądowy. To pozostaje niezmienne od wieków. Wojny w tej części świata rozstrzygały nie okręty, lecz czołgi i samoloty”, przekonuje Lorenz.
Prof. Makowski przyznaje, że pod względem operacyjnym Bałtyk jest martwy dla znanych nam z historii działań średnich i dużych jednostek.
„Jako akwen zamknięty i stosunkowo niewielki, znajduje się w całości w zasięgu rakiet oraz lotnictwa obydwu stron potencjalnego konfliktu. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś rozpocznie wojnę właśnie tu i poświęci duże jednostki”, podkreśla naukowiec. Według dr. Jacka Bartosiaka położenie Bałtyku i panujące na nim warunki rodzą określone konsekwencje – także dla Polski. Jego zdaniem nie ma najmniejszego sensu, żebyśmy rozbudowywali marynarkę wojenną. Powinniśmy mieć okręty podwodne, siły przeciwminowe i niewielkie jednostki, które ochronią nas przed atakami hybrydowymi. Budowanie dużych bojowych okrętów nie ma większego sensu. Są drogie, na Bałtyku zostałyby szybko zniszczone, a poza nim nigdy nie staną się języczkiem u wagi. „Bo w czym dwie czy trzy nasze fregaty mogłyby pomóc Amerykanom na Atlantyku?”, zastanawia się Bartosiak.
Z taką argumentacją nie zgadza się prof. Makowski. Jego zdaniem prawdopodobieństwo wojny na Bałtyku jest niewielkie, a jeśli już do niej dojdzie, to nie będziemy w stanie wygrać sami. Jesteśmy zdani na sojuszników, którym jednak musimy zaoferować coś w zamian. A co? „Proszę pamiętać, że Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania to państwa morskie, silnie obecne na akwenach rozsianych po całym świecie. Warto mieć zatem okręty, które mogłyby działać u ich boku, w międzynarodowych zespołach, choćby na morzach Północnym i Norweskim, i tym samym pokazywać gotowość do dbania o wspólne bezpieczeństwo”, przekonuje prof. Makowski. Dla państw średnich i małych zapobieganie wojnie wydaje się dziś istotniejsze niż późniejszy w niej udział. Tymczasem, jak podkreślają eksperci, na Bałtyku możliwe są bardzo różne scenariusze. „Szczególnie jesteśmy narażeni na różnego rodzaju incydenty w tzw. szarej strefie, czyli poniżej progu wojny. Okręty i samoloty manewrują w bezpośrednim sąsiedztwie, może dojść do kolizji, przypadkowego zestrzelenia samolotów, a nawet aktów terroru”, uważa prof. Makowski. I dodaje: „Nie sądzę jednak, by ktoś celowo dążył do konfrontacji. Bałtyk zarówno dla Zachodu, jak i Rosji stanowi akwen zbyt cenny pod względem gospodarczym, by ryzykować pogrążenie go w chaosie. Moim zdaniem mówienie w tym kontekście o zimnej wojnie jest jednak tylko figurą retoryczną, literacką przenośnią”. W podobny sposób ocenia sytuację kmdr dr Kustra. „Bałtyk to taka arena, na której obie strony prężą muskuły. Żadna nie jest na tyle szalona, by pójść krok dalej. Rosja zagarnęła Krym, ale powtórzenie tego manewru na Łotwie czy w Estonii nie byłoby możliwe z prostego powodu: stacjonują tam wojska NATO. Zresztą Moskwa ma jeszcze inne narzędzia nacisku niż te militarne. Choćby gaz czy ropę. To samo dotyczy Zachodu, który może nakładać na Rosję kolejne sankcje. Moim zdaniem, gdyby na Bałtyku miało się wydarzyć coś niedobrego, to już by się wydarzyło”.
Nie oznacza to jednak, że Sojusz Północnoatlantycki może pozwolić sobie w tym regionie choćby na odrobinę nieuwagi. „Zdolność odstraszania przeciwnika polega nie tylko na posiadaniu broni, lecz także na demonstrowaniu gotowości do jej użycia, jeśli zajdzie taka potrzeba”, podsumowuje prof. Kubiak.
autor zdjęć: Marius Vågenes Villange Forsvaret
komentarze