Są używane do poszukiwania i zwalczania okrętów podwodnych, biorą udział w akcjach ratowniczych na Bałtyku, pełnią zadania łącznikowe i rozpoznawcze, na koncie mają też cztery międzynarodowe misje. Dziś trudno wyobrazić sobie polską marynarkę bez śmigłowców morskich. Pierwsze trafiły do służby 60 lat temu.
Lotnictwo morskie niemal od zawsze stanowiło integralną część polskiej marynarki. Początkowo opierało się na kilku stacjonujących w Pucku hydroplanach. W kolejnych latach, aż do wybuchu II wojny światowej, było jednak konsekwentnie rozbudowywane. Po wojnie marynarka miała do dyspozycji między innymi samoloty myśliwskie. W styczniu 1960 roku w bazach nad Bałtykiem pojawiły się pierwsze śmigłowce. Były to dwie maszyny SM-1 oparte o konstrukcję opracowaną w radzieckim biurze Mila, a wyprodukowane przez zakłady w Świdniku i Rzeszowie. Śmigłowce weszły w skład 18 Eskadry Mieszanej Lotnictwa Marynarki Wojennej w Gdyni. – Załogi szkoliły się i sprawdzały możliwości maszyn. Testy dotyczyły przede wszystkim wykorzystania ich w ratownictwie morskim – tłumaczy kmdr ppor. Marcin Braszak, rzecznik Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej. Wkrótce do SM-1 dołączyły śmigłowce SM-2, stanowiące ich zmodyfikowaną wersję. Pierwsze cztery trafiły do Darłowa, gdzie formowała się już eskadra ratownicza marynarki wojennej.
Śmigłowce SM-2. Fot. Piotr Łysakowski
Czas SM-1 i SM-2 szybko jednak dobiegł końca. Już od końca lat sześćdziesiątych były one stopniowo zastępowane przez maszyny Mi-2. W marynarce pojawiły się też śmigłowce Mi-4. I to właśnie one zapoczątkowały w lotnictwie morskim zupełnie nową epokę. A wszystko za sprawą zadań, do których zostały przeznaczone.
Elektrownia na tropie
Jesienią 1965 roku w Darłowie pojawili się radzieccy instruktorzy: pilot i nawigator. Jeden z towarzyszy rzucił na stół grubą księgę z instrukcją, po czym zwrócił się do mechaników: „Czytajcie, ale pamiętajcie, że to ściśle tajne”. – Ze znajomością rosyjskiego było dość krucho, a tu wszystkiego trzeba się uczyć niemal od zera. Ale jakoś się to wszystko potoczyło – wspominał kilka lat temu Zdzisław Jędrzejewski, wówczas mechanik osprzętu lotniczego w Darłowskiej Grupie Lotniczej. 55 lat temu był świadkiem wcielenia do służby pierwszych śmigłowców Mi-4ME przeznaczonych do zwalczania okrętów podwodnych. Do Darłowa dotarły łącznie cztery maszyny, z których sformowany został klucz. Jędrzejewski przez lata zajmował się ich obsługą techniczną. – We wnętrzu śmigłowca panowała ciasnota. Dwóch pilotów siedziało obok siebie, nawigator nieco niżej, u samego dołu pokładu. Kabina miała dwa okienka, które zasysały spaliny, dlatego podczas lotu często towarzyszył nam ich zapach – opowiadał Kazimierz Rymer, komandor podporucznik w stanie spoczynku, który przed laty służy w Darłowie jako pilot.
Mi-4ME posiadał silnik o stosunkowo małej mocy. Trudno mu było więc udźwignąć maszynę z pełną załogą, uzbrojeniem i wyposażeniem. Sprzęt do poszukiwania i zwalczania okrętów podwodnych obsługiwał nawigator. Używał on pław hydroakustycznych, które po zrzuceniu do wody zbierały dźwięki emitowane przez nieprzyjacielską jednostkę. Do dyspozycji miał również detektor anomalii magnetycznych, czyli urządzenie do rejestracji wywołanych przez okręt zniekształceń w polu fizycznym Ziemi. Atak załoga przeprowadzała przy użyciu bomb głębinowych. Zwykle na pokład zabierała ich osiem.
Śmigłowiec Mi-14PŁ. Fot. Piotr Łysakowski
Śmigłowce Mi-4 w lotnictwie morskim służyły do wczesnych lat osiemdziesiątych. W ich miejsce marynarka otrzymała inne maszyny – Mi-14PŁ. Pierwsze sześć przyleciało do Darłowa wprost z ZSRR. Na ich burtach widniały jeszcze wówczas czerwone gwiazdy. – Wcześniej miałem do czynienia z Mi-2. Przesiadka na „czternastkę” była jak zamiana syrenki na mercedesa. Co prawda mercedesa starego typu, ale jednak mercedesa – wspomina kpt. mar. rez. Kazimierz Majchrzak, który kilka dekad spędził za sterami śmigłowców ZOP. Do Mi-14PŁ przylgnęło zresztą więcej przydomków. Za sprawą bogatej awioniki nazywany był elektrownią, zaś ze względu na wytrzymałość i niezawodność – kałasznikowem. Jeden z pilotów przyrównał też kiedyś „czternastkę” do promu kosmicznego Columbia.
Mi-14PŁ to śmigłowiec duży. Waży 13-14 ton. – Siedząc za sterami nie należy wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, bo można po prostu spaść – mówi kpt. Majchrzak. Z drugiej strony, jak tłumaczy, to śmigłowiec naprawdę bezpieczny. Ma duży udźwig, zasięg, można go uruchomić nawet przy wietrze dmącym z prędkością 20 metrów na sekundę, a zadania wykonuje przy stanie morza pięć. Jako jedyny helikopter w polskiej marynarce potrafi wylądować na wodzie, dzięki specjalnym pływakom utrzymać się na niej, a potem wystartować. Nawet „czternastkom” jednak zdarzały się wypadki. W czerwcu 1983 roku jedna z maszyn wpadła w stado ptaków, które uszkodziły obydwa silniki. Śmigłowiec runął z wysokości stu metrów, zginęło troje lotników. Chwile grozy za sterami przeżył też kpt. Majchrzak. – Kiedyś wracaliśmy z zadania, a ja postanowiłem sfotografować wynurzający się okręt podwodny. Stery przejął drugi pilot, który w pewnym momencie stracił panowanie nad maszyną – opowiada oficer. Śmigłowiec omal nie wpadł do morza. Ostatecznie jednak wypadku udało się uniknąć. – Popełniliśmy wówczas błąd. Żelazna zasada mówi, że kiedy jeden z pilotów obserwuje to co na zewnątrz, drugi zawsze śledzi przyrządy. A my obydwaj spojrzeliśmy na okręt – wspomina kpt. Majchrzak.
Śmigłowiec Mi-14PŁ. Fot. Piotr Łysakowski
W sumie podczas służby Majchrzak spędził w powietrzu 3060 godzin. Większość za sterami Mi-14PŁ. Brał udział w licznych krajowych i międzynarodowych ćwiczeniach. Dziś jest już na emeryturze. Tymczasem „czternastki” nadal służą w lotnictwie morskim. Okrętów podwodnych poszukują w parach. Każdy wyposażony jest w stację hydroakustyczną, detektor anomalii magnetycznych i pławy radiohydroakustyczne. Śmigłowce mogą wykonać samodzielnie atak, za pomocą bomb głębinowych, bądź torped MU-90, ale też namiary na nieprzyjacielską jednostkę przekazać na okręt ZOP – fregatę lub korwetę.
Zwalczanie okrętów podwodnych to również jedno z głównych zadań Kaman SH-2G. Śmigłowce te zostały wyprodukowane w USA. Do Polski docierały w latach 2002-2003. Na co dzień ściśle współpracują z fregatami typu Oliver Hazard Perry. Podczas różnego rodzaju ćwiczeń i misji mogą lądować i stacjonować na ich pokładach. SH-2G zostały wyposażone w pławy radiohydroakustyczne i detektory anomalii magnetycznych. Większość maszyn może przenosić torpedy MU-90. – Jeśli chodzi o samo zwalczanie okrętów podwodnych SH-2G trudno się równać z najnowszymi śmigłowcami ZOP – przyznaje kmdr ppor. Sebastian Bąbel, pilot Kamana. Zaraz jednak dodaje, że maszyny tego typu nadal mają sporo atutów. – SH-2G to jeden z nielicznych śmigłowców, który może wylądować na jednym silniku. Jest maszyną mało awaryjną, ekonomiczną, do tego może operować w bardzo zróżnicowanych warunkach atmosferycznych – wylicza kmdr ppor. Bąbel. – Podczas misji w rejonie Morza Śródziemnego temperatury sięgały 40 stopni Celsjusza. Wiele śmigłowców zaprzestało lotów, bo w rozgrzanym powietrzu łopaty ich wirników nie były w stanie wytworzyć odpowiedniej siły nośnej. A nasz SH-2G w takich warunkach latał – wspomina oficer.
Śmigłowiec SH-2G. Fot. Marian Kluczyński
Kamany wzięły udział w dziesiątkach międzynarodowych ćwiczeń, w międzynarodowej operacji Active Endeavour oraz misjach Stałego Zespołu Okrętów NATO na południu Europy. One również nadal jeszcze służą w lotnictwie morskim.
Czekając na nowe
Śmigłowce morskie od sześciu dekad nieprzerwanie realizują też misje związane z ratownictwem morskim. Po wspomnianych już SM-2 do tego rodzaju zdań przeznaczone były Mi-2RM, a potem także Mi-14PS i dwa Mi-14PŁ/R. Ostatnie z nich to maszyny przebudowane z wersji ZOP. W lotnictwie morskim służą do dziś.
Tymczasem na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych do służby zaczęły wchodzić śmigłowce W-3 – najpierw w wersji transportowej, później także ratowniczej. W 1990 roku jedna z nowych maszyn wykonała pierwsze w historii lądowanie na pokładzie polskiego okrętu. Załoga posadziła W-3 na niszczycielu rakietowym ORP „Warszawa”. Za sterami siedział przyszły kontradmirał a wówczas kmdr por. Zbigniew Smolarek, który był organizatorem i dowódcą Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej. Dziś przyznaje, że zadanie nie okazało się zbyt skomplikowane. – Lądowisko na ORP „Warszawa” było duże. Na tyle, że pewnie zmieściłby się tam Mi-14. A pogodę mieliśmy dobrą – wspomina kadm. rez. Smolarek. Znacznie bardziej wryło mu się w pamięć jedno z późniejszych lądowań. – Okręt znajdował się wówczas jakieś osiemdziesiąt, może sto kilometrów od Rozewia. Podstawa chmur wynosiła 40-50 metrów, widoczność dwa-trzy kilometry. W tak trudnych warunkach mieliśmy przerzucić na pokład przedstawicieli Sztabu Generalnego. Udało się – opowiada kadm. rez. Smolarek. Podobnie jak lądowanie na pokładzie platformy wiertniczej z ówczesnym prezydentem Lechem Wałęsą na pokładzie. Jak wspomina pilot, wiatr był wówczas tak duży, że trudno się było poruszać po lądowisku pieszo.
Śmigłowiec Anakonda. Fot. Piotr Łysakowski
Kadm. rez. Smolarek miał ogromny udział we wprowadzeniu do służby w marynarce W-3 oraz PZL W-3RM Anakonda – śmigłowca ratownictwa morskiego, który opiera się na tejże konstrukcji. – Walczyłem o ten śmigłowiec od samych jego początków. I to była dobra decyzja – zapewnia. Anakondy ciągle jeszcze wykorzystywane są w ratownictwie morskim. Ich załogi, razem z załogami Mi-14PŁ/R, pełnią całodobowe dyżury na lotniskach w Gdyni i Darłowie. W każdej chwili gotowe są do rozpoczęcia akcji poszukiwania rozbitków, a także ewakuowania rannych i chorych z platform wiertniczych oraz pokładów statków, które znajdują się na polskich wodach Bałtyku. Do tej pory lotnicy morscy z MW przeprowadzili blisko 700 akcji ratowniczych. Pomogli niemal 350 osobom.
Tymczasem od kilku lat śmigłowce W-3 są modernizowane. Dwie najstarsze maszyny transportowe zostały już przystosowane do niesienia pomocy na morzu. Ratownicze Anakondy otrzymują nowe wyposażenie. – Śmigłowce, które zdążyły już przejść modernizację wzbogaciły się między innymi o FADEC – cyfrowy system sterowania silnikami, kamery termowizyjne sprzężone z reflektorami, tak zwanymi szperaczami, systemy identyfikacji jednostek pływających AIS oraz nowy sprzęt ratowniczy – wylicza kmdr ppor. Braszak. Do tej pory przemianę przeszło siedem śmigłowców. Ósmy znajduje się jeszcze w świdnickich zakładach.
Tymczasem spora część śmigłowców lotnictwa morskiego w najbliższych latach zostanie wycofana ze służby. Ich następcami mają się stać między innymi maszyny AW-101 przeznaczone zarówno do zwalczania okrętów podwodnych, jak i ratownictwa morskiego. Cztery kupione przez resort obrony śmigłowce mają trafić do Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej w 2022 roku.
autor zdjęć: Piotr Łysakowski
komentarze