O polskie granice bił się z Ukraińcami i bolszewikami, walczył w legendarnym pułku Władysława Beliny-Prażmowskiego, i choć kilkukrotnie odnosił ranny, za każdym razem uparcie wracał na pole bitwy. O rotmistrzu Kazimierzu Kwiecińskim, czterokrotnie odznaczonym Krzyżem Walecznych i orderem Virtuti Militari, z jego synem, Januszem Kwiecińskim, rozmawia Piotr Korczyński.
Kiedy miał pan zaledwie siedem lat, wojna brutalnie i niespodziewanie odebrała panu ojca. Jaki jego obraz pozostał w pańskiej pamięci?
Janusz Kwieciński: Pamiętam go nie w mundurze, ale w gabardynowym płaszczu, kapeluszu, w bryczesach i oficerskich butach – tak wychodzącego i przychodzącego do domu. I jeszcze pamiętam biurko, ja siedzę po jednej stronie, ojciec po drugiej i gramy w szachy… Nie pamiętam, jak graliśmy, ale ojciec musiał mnie dobrze w szachach podciągnąć, bo już po wojnie, w 1947 roku w Łodzi, na świetlicy zorganizowanej dla dzieci ulicy ogrywałem tam wszystkich. Do 1940 lub 1941 – daty dobrze nie pomnę – mieszkaliśmy w Warszawie, w oficerskim bloku na Nowowiejskiej. Paradoks wojny chciał, że ten blok przetrwał w nienaruszonym stanie całą wojenną zawieruchę, łącznie z powstaniem. Ojciec po przystąpieniu do konspiracji zdecydował jednak, że dla bezpieczeństwa my – to znaczy matka, ja i młodszy brat – wyjedziemy do jego rodzinnego domu. Tak znaleźliśmy się w Bieczu. Tutaj w grudniu 1942 roku dotarła do nas tragiczna wiadomość o aresztowaniu ojca przez gestapo i uwięzieniu na Pawiaku.
Czy wiadomo, w jakich okolicznościach do tego doszło?
Gestapo zabrało go z mieszkania. O jego aresztowaniu powiadomiono nas telegramem. Wówczas matka postanowiła wrócić do Warszawy. Młodszego brata oddała pod opiekę bratu ojca, który mieszkał w Krakowie, a ze mną wróciła do stolicy, by walczyć o uwolnienie męża. Niestety, mimo starań nie udało się i ojciec trafił do obozu na Majdanku. Zmarł tam 18 lipca 1943 roku.
Niemcy z pewnością nachodzili wówczas wasze mieszkanie.
Właściwie co drugi dzień mieliśmy nieproszonych gości z SS. Pamiętam ich mundury – zielone ze srebrnymi patkami SS na kołnierzach. Jedynie ich dowódca, młody człowiek, który nie mógł mieć więcej niż 30 lat, był w czarnym mundurze. Pamiętam dobrze, jak po kolejnej rewizji, rozkazał matce: „Ubierać się!”. Matka dobrze mówiła po niemiecku, więc od razu zrozumiała i zaczęła pakować najpotrzebniejsze rzeczy, ja stałem wówczas w łóżeczku. Nie byłem już małym chłopcem, a jednak stałem w łóżeczku – dobrze to pamiętam. I nagle do tego esesmana w czarnym mundurze podszedł jego podwładny – o wiele starszy Niemiec, w drucianych okularach na nosie i zaczął mu coś szeptem tłumaczyć, zerkając w naszą stronę. To trwało dłuższą chwilę. Matka już stała ubrana, w jesionce i kapeluszu. Kiedy esesmani wyszli z mieszkania, ona ruszyła za nimi na klatkę schodową i wówczas ten w czarnym mundurze odwrócił się i rozkazał: „Zostać!”.
Pamiętam też nasze wyjazdy do Lublina. Kiedy w styczniu 1943 roku ojca wywieziono na Majdanek, matka nadal się nie poddawała. Pewnego dnia wynajęła bryczkę i podjechaliśmy nią pod samą bramę obozu. Wyszedł do nas oficer, który czystą polszczyzną oświadczył matce, że zaraz wróci komendant obozu i jeśli nadal tu będzie stać, to wszystkich, łącznie ze mną i wozakiem, zamknie za druty. Woźnica słysząc to, tylko trzasnął batem na konie i galopem odjechał z powrotem. Matka musiała też być cały czas w kontakcie z kolegami ojca z Armii Krajowej, bo tuż przed powstaniem poradzili jej, by wyjechała z Warszawy, i tak znowu znaleźliśmy się w Bieczu u stryja.
W mieście, w którym pana ojciec, rotmistrz, rozpoczął swą drogę szwoleżera.
Urodził się w Bieczu 18 lutego 1893 roku i tu uczęszczał do szkoły, ale mundur legionowy przywdział w Krakowie. Ojciec potwierdzał w pełni celność określenia, którym opisywano pokolenie, do którego należał – „niepokorne”. W 1912 roku rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Lecz dwa lata później od razu zgłosił się do Legionów. Nie wywołało to początkowo entuzjazmu u jego ojca, Jana Kwiecińskiego, wiceburmistrza Biecza, który pokładał wielkie nadzieje w zdolnościach naukowych najmłodszego syna. Jednak upór młodzieńca był silniejszy od wszelkich argumentów. Dziadek zyskał jedynie tyle, że ojciec nie wyruszył do boju od razu z Kadrówką, lecz miesiąc później, we wrześniu 1914 roku. Znalazł się w szeregach 6 Batalionu 1 Pułku Piechoty.
Jak mu się udało z piechoty przejść do kawalerii?
Paradoksalnie, dzięki ranom, które odniósł. Pierwszy raz został ranny w bitwie pod Krzywopłotami 18 listopada 1914 roku. Po kilku miesiącach spędzonych w lazarecie pisał do brata Henryka, powołując się na decyzję lekarza: „będę przydzielony do kawalerii, gdyż w czasie chodzenia dłuższego czuję ból w kostce i marszów nie mógłbym odbywać”. I tak się stało, pod koniec czerwca 1915 roku ojciec znalazł się w 1 szwadronie 1 Pułku Ułanów słynnego Władysława Beliny-Prażmowskiego. Już jako ułan walczył na Wołyniu i w boju pod Kołkami nad Styrem 10 października znowuż został ranny. To właściwie będzie regułą służby frontowej ojca: walka kończąca się ranieniem i zaraz po wyleczeniu – natychmiastowy powrót na front.
To trochę tak jak sienkiewiczowski Kmicic, który był nie do zdarcia…
Trafne porównanie. I jeszcze eksponowanie własnego zdania, co zaowocowało między innymi tym, że po kryzysie przysięgowym i rozwiązaniu Legionów ojciec nie zagrzał długo miejsca w szeregach ck armii. Jako politycznie niepewny został skreślony z listy Rezerwowej Szkoły Oficerskiej w Hermannstadt.
Po odzyskaniu niepodległości wówczas plutonowy Kwieciński od razu wrócił w szeregi Wojska Polskiego.
Dokładnie. 25 listopada 1918 roku otrzymał przydział do 3 szwadronu 1 Pułku Ułanów, który już podczas walk z Ukraińcami na początku następnego roku przybrał chwalebną nazwę 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego. Tradycje gwardii Napoleona i 1 Pułku Ułanów Beliny-Prażmowskiego zobowiązywały, więc ojciec ze swymi towarzyszami broni znowu był w ogniu najcięższych walk – najpierw z Ukraińcami, później z bolszewikami.
I ponownie zostaje ranny.
Istotnie. Dzieje się to 8 stycznia 1919 roku podczas zdobycia Sulimowa przez 3 szwadron. Trzeci szwadron, w którym służył ojciec, szedł wówczas w awangardzie i poniósł ciężkie straty. Do Biecza nadeszła nawet wiadomość o śmierci ojca w tej bitwie – na szczęście fałszywa. Ojciec dołączył do pułku w kwietniu 1919 roku, a we wrześniu awansował na pierwszy stopień oficerski – podporucznika. Po ofensywie kijowskiej wiosną 1920 roku ojciec ze swego macierzystego pułku został oddelegowany do 16 Pułku Ułanów Wielkopolskich. Jako dowódca 2 szwadronu walczył w największej bitwie kawaleryjskiej nad Berezyną i pod Beresteczkiem. Pod koniec lipca po raz czwarty został ranny, ze szpitala wyszedł akurat 15 sierpnia 1920 roku. Wrócił na front do swego 1 Pułku Szwoleżerów i wziął udział we wszystkich jego słynnych szarżach w Bitwie Warszawskiej – m.in. pod Ćwiklinem i Ciechanowem. Za tę wojnę ojciec otrzymał czterokrotnie Krzyż Walecznych i Virtuti Militari V klasy. We wniosku o Krzyż Walecznych, dowódca szwadronu, mjr Głowacki podkreślił: „Zawsze we wszystkich walkach i potyczkach bardzo odważny, narażał swe życie z poświęceniem dla ojczyzny. W czasie walk pułku przy zdobyciu Markowszczyzny w sierpniu 1919 r. jako wachmistrz szwadronu jeden z pierwszych wpadł do tego miasteczka i walczył z przeważającą liczbą nieprzyjaciela na ulicach zdobywając karabin maszynowy i licznych jeńców. Był zawsze w bitwie pierwszym prowadząc żołnierzy”. Na koniec pozwolę sobie jeszcze zacytować opinię o ojcu samego gen. Wieniawy-Długoszowskiego: „Wszystkie usterki wynagradza niezwykłą prawością charakteru, lojalnością, pracowitością, sumiennością i umiejętnością milczenia w sprawach służby”.
Jednak rotmistrz Kwieciński zapłacił zdrowiem za swą bojową kartę.
Tak, rany i frontowe przeżycia nie dały o sobie zapomnieć. Ze względu na stan zdrowia został w 1935 roku przeniesiony w stan spoczynku jako trwale niezdolny do służby wojskowej. Mimo to kiedy ojczyzna w 1939 roku znowu była w potrzebie, ojciec nie wahał się przyłączyć do konspiracji i walczyć. Jego schorowany organizm nie przetrzymał już Majdanka…
Jak potoczyły się państwa losy po wojnie?
Gdy moja matka dowiedziała się, że nasz dom cudem ocalał w powstaniu, wróciliśmy do Warszawy, gdy tylko to było możliwe. Drzwi mieszkania otworzył nam jakiś nieznajomy oficer, który z wyraźnie rosyjskim akcentem odpowiedział matce, że jej mąż jako przedwojenny oficer „musiał ujść z Niemcami”, a teraz on jest właścicielem tego lokalu. Nie oddano nam nic – przepadły najcenniejsze pamiątki po ojcu i… moje pudełko z szyszką. Kiedyś po jednej z ulicznych egzekucji, podniosłem szyszkę, umoczyłem ją we krwi pomordowanych i schowałem do pudełka. To była relikwia małego chłopca pod okupacją…
Wyjechaliśmy z Warszawy i zamieszkaliśmy w rodzinnym mieście mamy – Łodzi, a dokładnie w dzielnicy Bałuty. Pan wie, o czym mówię?
Domyślam się, że musiał pan tam przejść niezłą szkołę życia.
O tak! Ja, kilkunastoletni chłopak z tzw. dobrego domu miałem nagle trzydziesto- i czterdziestoletnich „kolegów”. To była bandytka, ale o swoistym kodeksie moralnym. Na szczęście po pewnym czasie stałem się „swój”, no i czuwał nade mną mój ojciec – szwoleżer!
autor zdjęć: Piotr Korczyński, arch. rodziny Kwiecińskich
komentarze