Na kilka miesięcy przed wybuchem wojny Służby Bezpieczeństwa SS zaczęły zbierać informacje o polskich działaczach narodowych, w tym byłych powstańcach śląskich i wielkopolskich. Listy śmierci powstawały na podstawie m.in. donosów mniejszości niemieckiej. Z dr. hab. Grzegorzem Bębnikiem o niemieckich akcjach wymierzonych w Polaków rozmawia Piotr Korczyński.
Dr hab. Grzegorz Bębnik. Fot. Łukasz Zalesiński
Panie Profesorze, jakie nastroje przeważały w niemieckich kołach rządzących po 11 listopada 1918 r. w stosunku do Józefa Piłsudskiego i Polaków – wdzięczności za pomoc w wygaszeniu nastrojów rewolucyjnych w wojsku niemieckim na wschodzie, czy wręcz przeciwnie – gniewu za „niewdzięczność i zdradę”? Jak te opinie ewoluowały w późniejszym czasie, choćby po dojściu Hitlera do władzy?
Dr hab. Grzegorz Bębnik: Nie mówiłbym o jakiejkolwiek wdzięczności, zresztą jest to uczucie w polityce obecne jedynie werbalnie. Wojska niemieckie na wschodzie na pewno w jakimś stopniu odczuły rewolucyjną agitację, bardziej jednak za sprawą wydarzeń w samych Niemczech, aniżeli za pośrednictwem bolszewików. Do kraju powróciły w zwartych formacjach i dopiero tam wielu żołnierzy tzw. Ober-Ost dało się wciągnąć w rewolucyjne wrzenie. Nastrojami dominującymi zarówno w niemieckich kręgach rządowych, jak i – nie oszukujmy się – w najszerszych kręgach społeczeństwa, nie wyłączając komunistów, było natomiast uczucie upokorzenia i wściekłość. Rok 1919 to wszak zbrojne oderwanie od Rzeszy – i to jeszcze przed rozstrzygnięciami pokojowymi w Wersalu – dwóch prowincji, czyli Wielkopolski i Pomorza. Potem doszły jeszcze żądania formułowane podczas konferencji pokojowej, przez Niemców uznawane za zgoła niesłychane: przyłączenie Górnego Śląska i części Prus Wschodnich z Gdańskiem.
Oczywiście, wypadki potoczyły się w końcu nieco inaczej, jednak odrodzona Rzeczpospolita dla wszystkich gabinetów Republiki Weimarskiej pozostała „sezonowym fenomenem”, wrogim zjawiskiem, które w sposób nieuchronny musi przeminąć. Jeśli już, niemieccy politycy skłonni byli zaakceptować polski byt państwowy w granicach Królestwa Polskiego i części Galicji, z ewentualnym niewielkim rozszerzeniem na wschód. I – jak wspomniałem wcześniej – tu akurat opinie sfer rządowych szły ramię w ramię z odczuciami społecznymi. Tym większym szokiem były dla Niemców gesty poczynione przez Hitlera niemal natychmiast po zdobyciu władzy, kiedy podejmując polskich posłów – Alfreda Wysockiego, potem Józefa Lipskiego – uderzył w zupełnie inne tony, podkreślił bowiem swe zrozumienie dla idei polskiej państwowości i wolę pokojowego współżycia. Zarazem, i o to w tym wszystkim naprawdę chodziło, wskazał na niebezpieczeństwo, jakie dla Europy stanowił Związek Sowiecki. Był to niewątpliwy odwrót od dawnej, „pruskiej” polityki wcześniejszych niemieckich rządów. W Warszawie uważano nawet, że to austriackie pochodzenie Hitlera umożliwia mu spojrzenie na polsko-niemieckie stosunki z zupełnie nowej perspektywy, nieobciążonej dotychczasowymi emocjami.
4 września 1939 roku, ulica 3 Maja w Katowicach. Na czele, w białej koszuli i z podniesionymi rękami a zarazem zaciśniętymi pięściami, idzie Nikodem Renc, przywódca powstańczy z 1921 roku. Wszyscy zdążają na egzekucję, która zostanie przeprowadzona na katowickim rynku. Za kwadrans będą martwi.
Swoje apogeum ten „nowy kurs” Hitlera znalazł oczywiście w deklaracji o niestosowaniu przemocy w stosunkach wzajemnych podpisanej w styczniu 1934 r. przez Lipskiego oraz ówczesnego szefa niemieckiej dyplomacji Konstantina von Neuratha. Nie znaczy to jednak, że antypolskie nastroje w Niemczech nagle zniknęły, po prostu totalitarna władza mogła sobie pozwolić na ich zlekceważenie w imię dalekosiężnych planów Hitlera, czyli wspólnej z Polską wyprawy przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Najbardziej chyba zauważalnym efektem wzajemnego odprężenia była zmiana języka niemieckiej prasy. Nagle znikła napastliwość, z jaką pisano o Polsce od początku jej istnienia. Oczywiście, zespoły redakcyjne nie zapałały nagle sympatią do wschodniego sąsiada, lecz musiały respektować odpowiednie wytyczne nadsyłane z Ministerstwa Propagandy.
Tworzenie list proskrypcyjnych powstańców śląskich i wielkopolskich przez niemieckie służby wywiadowcze i bezpieczeństwa to inicjatywa narodowych socjalistów, czy o odwecie za utratę Górnego Śląska i Wielkopolski myślano już wcześniej – w Republice Weimarskiej?
Jak mówiłem, myśl o odwecie nie opuściła niemieckich polityków – ani też samych Niemców – właściwie nigdy. Odróżnić należy jednak niezgodę na istniejący stan rzeczy i pragnienie jego zmiany od żądzy zemsty na tych, którzy do takiego kształtu wzajemnych granic przyłożyli swoją rękę. Innymi słowy – czym innym jest dążenie do zmiany pewnych terytorialnych rozstrzygnięć, czym innym zaś prymitywny akt odwetu o jednoznacznie personalnym wydźwięku. Oczywiście, wielu Polakom – choćby i sąsiadom, skoro w tworzenie list proskrypcyjnych zaangażowani byli również przedstawiciele niemieckiej mniejszości w Polsce – doskonale pamiętano ich zaangażowanie, a pamięć ta zabarwiona mogła być (i często była) osobistymi urazami. Musiały się jednak dopiero pojawić sprzyjające okoliczności, by wszelkie te emocje znalazły swoje ujście. I taka właśnie sytuacja zaistniała w 1939 r. po kwietniowej mowie Hitlera w Reichstagu, kiedy wypowiedział podpisaną pięć lat wcześniej deklarację. Wkrótce wysiłkiem głównie Służby Bezpieczeństwa SS rozpoczęto tworzenie list proskrypcyjnych obejmujących osoby z rozmaitych względów „niebezpieczne dla niemczyzny”. Oczywiście, co bardziej aktywni powstańcy siłą rzeczy musieli zostać na nich ujęci.
Wiadomo, że listy proskrypcyjne były dość dokładne i już w pierwszych dniach września 1939 r. wielu powstańczych weteranów z rodzinami wpadło w sidła Gestapo. Skąd Niemcy mieli te dane i jaka była skala denuncjacji po ich wkroczeniu do Polski?
Zgromadzenie odpowiedniego zasobu informacji nie było na pozór szczególnie trudne. Wystarczyło wszak na bieżąco śledzić polską prasę, wydarzenia o charakterze patriotycznym, przyglądać się działalności polskich organizacji o najrozmaitszym charakterze – od politycznych po towarzyskie. Siłą rzeczy, osoby najbardziej aktywne, czy choćby tylko aktywne, musiały prędzej czy później pojawić się w polu widzenia. Podobnej inwigilacji sprzyjała ponadto liczna – zwłaszcza na zachodnich ziemiach Polski – mniejszość niemiecka, w 1939 r. już właściwie w ogromnej części znazyfikowana i chętna do współpracy z wszelkimi odmianami służb wywiadowczych III Rzeszy. Dochodził do tego niemiecki korpus dyplomatyczno-konsularny, również z uwagą śledzący wydarzenia w Rzeczypospolitej, zwłaszcza te o prawdziwym czy domniemanym wydźwięku antyniemieckim.
Piłsudski w otoczeniu oficerów Wojsk Wielkopolskich odbiera defiladę w Poznaniu na dawnym placu Bismarcka (obecnie plac Mickiewicza), 27 X 1919. Widoczny organizator pierwszej kompanii łączności kpt. Witold Hulewicz ( pierwszy z lewej w pierwszym rzędzie), dowódca Frontu Wielkopolskiego gen. Józef Dowbor-Muśnicki (bokiem, na pierwszym planie), adiutant Piłsudskiego por. Bolesław Wieniawa-Długoszowski ( po prawej za jego plecami), minister byłej dzielnicy pruskiej Władysław Seyda (w pierwszym rzędzie pierwszy z prawej, w płaszczu).
Wachlarz możliwości był zatem ogromny. Problem w tym, że zabrakło czasu na jego pełne rozwinięcie. Przygotowania do tworzenia list proskrypcyjnych pełną parą ruszyły dopiero po kwietniu 1939 r. Okazało się wówczas, że szybkie zdobycie odpowiednich danych, następnie zaś ich zweryfikowanie jest w tak krótkim czasie sprawą niemalże niemożliwą. Niemieckie służby nie były do podobnych działań przygotowane, szwankowała logistyka i dopływ odpowiednich materiałów, a nawet – ze względów językowych – możliwości ich obróbki. Stąd nadsyłane do Berlina informacje były często szczątkowe, nierzadko pozbawione wartości. Dlatego też już od pierwszych dni kampanii we wrześniu 1939 r. ogromną wagę przywiązywano do zabezpieczenia archiwów polskich organizacji i urzędów. Zajmowały się tym grupy operacyjne Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa (tzw. Einsatzgruppen). Jak widać, gromadzenie danych potraktowano w ich przypadku na równi z działalnością jednoznacznie pacyfikacyjną, czyli aresztowaniami i egzekucjami. Innym źródłem wiedzy była właśnie denuncjacja. Jej skala (i jest to sprawa niezwykle przykra), była bez żadnej przesady ogromna. Co więcej, wśród delatorów byli zarówno przedstawiciele mniejszości niemieckiej jak i rdzenni Polacy; w przypadku tych drugich na pewno główną rolę odgrywały motywy ściśle osobiste. Już wkrótce grupy operacyjne prócz pierwotnej listy proskrypcyjnej zaczęły się posługiwać całymi kartotekami tworzonymi na podstawie donosów. Bywało, że działacze mniejszości przekazywali wręcz całe spisy miejscowych polskich działaczy, tworzone czy to ad hoc po wkroczeniu Wehrmachtu, czy jeszcze przed wybuchem wojny. Ten natłok informacji sprawił zresztą, że w początkach 1940 r. koniecznością stało się wydanie poprawionej czy poszerzonej listy proskrypcyjnej. Znamy ją dziś jako „Sonderfahndungsbuch Polen”.
Uprawnione jest twierdzenie, że terror w pierwszych dniach wojny z Polską – między innymi rozstrzeliwanie zakładników – brał się z tego, że Niemcy obawiali się powtórki z lat 1918–1921, czyli zbrojnego powstania na zapleczu ich armii?
Jak najbardziej. Pytanie tylko, na ile obawy te odpowiadały rzeczywistości. Uważam raczej, że w szeregach Wehrmachtu panowało we wrześniu 1939 r. coś, co nazwałbym powstańczą psychozą. Polskiego „powstańca”, zwłaszcza w województwie śląskim czy poznańskim upatrywano dosłownie za każdym drzewem czy załomem budynku, co było tyleż efektem wcześniejszego szkolenia, obficie podlanego ideologią, co braku doświadczenia i znerwicowania niemieckich żołnierzy. Oczywiście, termin „powstaniec” rozumiany był bardzo szeroko. Był nim nie tylko autentyczny weteran walk 1918–1921, ale na dobrą sprawę każdy, kto choćby tylko potencjalnie stanąć mógł z bronią w ręku przeciwko agresorowi. W efekcie niemieccy żołnierze nader często wszczynali alarm, strzelając do wyimaginowanych celów albo zgoła ostrzeliwując się wzajemnie, co oczywiście przypisywano mitycznym „powstańcom” (używano też już wówczas terminu „partyzanci” lub też „strzelcy zza węgła”). Niestety, najczęściej pociągało to za sobą krwawe represje na Bogu ducha winnych mieszkańcach miejscowości, w której doszło do podobnych incydentów. Sytuacja taka miała miejsce np. w Częstochowie 4 września, w efekcie Niemcy rozstrzelali tam od 300 do 500 mieszkańców, wśród nich kobiety i dzieci. Rzecz jasna zdarzały się przypadki ostrzeliwania wkraczających oddziałów Wehrmachtu, choć moim zdaniem miały one charakter zgoła incydentalny. A rozmiaru obaw wiązanych z byłymi powstańcami dowodzi skala represji, jakie spadły na nich czy to jeszcze we wrześniu 1939 r., czy już po zakończeniu regularnych działań zbrojnych.
Czy niemiecka akcja wymierzona w byłych powstańców była dla nich zupełnym zaskoczeniem? Na przykład na Śląsku powstańcy tworzyli specjalne oddziały, które dość skutecznie rozprawiały się z tzw. V kolumną. Mówiąc inaczej – czy „antypowstańcza” akcja niemieckich służb bezpieczeństwa zakończyła się pełnym sukcesem w 1939 r.?
Pogląd o decydującej roli w tłumieniu wystąpień niemieckiej dywersji w województwie śląskim odegranej przez oddziały rekrutujące się z byłych powstańców (ale nie tylko, wspomnieć można choćby o członkach Związku Hallerczyków) nie wytrzymuje niestety rzetelnej krytyki. Jak już wspomniałem wcześniej, wielu weteranów faktycznie cechowała gotowość do walki, problem jednak w tym, że ich uzbrojenie było w całym tego słowa znaczeniu mizerne. Nie mogło tych braków nadrobić wojsko, po pierwsze dlatego, że samo odczuwało niedobór broni, po drugie zaś dała o sobie znać tradycyjna i ponadczasowa nieufność zawodowych wojskowych do cywilów, którymi byli wszak dawni powstańcy. Wręczenie komuś broni oznacza przecież w jakimś stopniu usankcjonowanie działań, do jakich broń ta posłuży. A tu wojskowi mieli najwyraźniej spore wątpliwości, wynikające choćby z braku możliwości kontroli nad przepływem tego uzbrojenia. Na pewno też nie mieli wysokiego mniemania o wartości bojowej powstańców, ludzi już wszak niemłodych i często w nienajlepszej kondycji fizycznej. Później już, po odwrocie ze Śląska przyjmowano ich najczęściej w skład regularnych oddziałów, uważając tworzenie odrębnych powstańczych formacji za bezcelowe. „Powstańcza legenda” roku 1939 narodziła się w jakiś czas po wojnie, dość często ze ściśle biurokratycznych względów, gdy na potrzeby zdobycia kombatanckiej legitymacji poświadczano sobie wzajemnie bohaterską przeszłość. Oczywiście, udział powstańców w walkach był faktem, lecz daleko mu było do nadanego później temu zjawisku propagandowego wymiaru.
Marsz szlakiem powstańców śląskich nad Odrę zorganizowany w dwudziestą rocznicę wybuchu pierwszego powstania śląskiego. Jedna z drużyn przed metą w Nowym Boguminie na Zaolziu (20 VIII 1939)
A czy powstańcy spodziewali się niemieckich represji? Na pewno tak, choć z równą pewnością powiedzieć można, że zaskoczeniem była dla nich ich skala. W ogóle, mimo sygnałów dochodzących z Niemiec, wciąż chyba spodziewano się, że w najgorszym przypadku przyszłe szykany przypominać będą te z czasów niemieckiego cesarstwa. Złudzenia te rozwiewały jednak już na początku egzekucje przeprowadzane przez Einsatzgruppen czy pokrewne im formacje. Ci z powstańców, którzy powracali z wrześniowej tułaczki do domów musieli liczyć się z wizytą niemieckich policjantów czy członków Selbstschutzu, powiadamianych z reguły przez sąsiadów.
Później różnie bywało. W Wielkopolsce, a zwłaszcza na Pomorzu droga przed pluton egzekucyjny bywała niezwykle krótka. Wyczyny tamtejszego Selbstschutzu do tej pory budzą autentyczne przerażenie. Na Górnym Śląsku weteranów powstań osadzano najczęściej w obozach przejściowych w Nieborowicach czy Sośnicy, a po ich likwidacji – w obozie zbiorczym w Gębicach (Amtitz) w obecnym województwie lubuskim, w więzieniach czy obozach. W Poznaniu wielu powstańców przewinęło się przez osławiony Fort VII. Kolejnymi punktami tej ponurej podróży były obozy koncentracyjne, choć wielu, zwłaszcza tych starszych wiekiem, zwalniano lub kierowano na roboty przymusowe. Jednak już do końca okupacji znajdowali się pod bacznym policyjnym nadzorem i – o ile nie przeszli do podziemia – trudno im było uczestniczyć w działalności konspiracyjnej. Biorąc wszystko to pod uwagę – i wrześniowe, i późniejsze represje rzeczywiście skutecznie stłumiły w tych środowiskach myśl o zorganizowanym oporze.
Grzegorz Bębnik – historyk, dr hab., pracownik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Katowicach. Zajmuje się historią I i II wojny światowej oraz okresem powstań i plebiscytu na Górnym Śląsku. Ostatnio opublikował monografię „Proskrypcja w nowej odsłonie. Niemieckie listy gończe w przededniu i początkach II wojny światowej”, Warszawa 2020.
Z okazji Narodowego Święta Niepodległości przygotowaliśmy specjalne wydanie „Polski Zbrojnej”.
Mecenasami jednodniówki są Polska Grupa Zbrojeniowa SA i Polska Spółka Gazownictwa.
Zapraszamy do lektury!
autor zdjęć: Łukasz Zalesiński, zbiory Grzegorza Bębnika
komentarze