Rzeka o dwóch nazwach – Rio Grande i Río Bravo del Norte – rozgranicza nie tylko dwa kraje, ale niegdyś niemal dwa różne światy: Stany Zjednoczone i Meksyk; imperium od państwa pogrążonego w permanentnej rewolucji. Jednak coś było wspólne – na jej obu pustynnych brzegach panowały złe duchy i trwała wojna przybierająca często znamiona konfliktu religijnego.
Na granicy z Meksykiem, rys. Piotr Korczyński
„Tam, gdzie życie ludzkie nie ma wartości, śmierć czasami ma swoją cenę” – Sergio Leone, Za kilka dolarów więcej.
Nasz rodak Witold Szyszłło, podróżnik, przyrodnik i językoznawca, odwiedził Meksyk w 1909 roku, tuż przed rewolucją. Z podróży do tego egzotycznego kraju zdał relację w książce Meksyk, którą wydał w Warszawie w 1912 roku. Zachwycał się w niej modernistycznymi rządami Porfiria Díaza, ale i dostrzegał głębokie kontrasty między bogatymi a biednymi Meksykanami, które stały się zarzewiem nadchodzącej rewolucji. Fascynował go też niezwykły koloryt meksykańskiego katolicyzmu. Pisał między innymi: „Religia graniczy tu z bałwochwalstwem. W ołtarzach widzimy Chrystusa z wachlarzem w ręku, często uzbrojonego z rewolwerem lub nożem. Wielu świętych ma twarze czarne lub czerwone, aby bardziej Indianom ich dawne bogi przypominało”. Ta ludowa religijność nadała też rewolucji niespotykaną nigdzie indziej specyfikę. Chrystus z rewolwerem stał się patronem dużej części rewolucjonistów, przede wszystkim olbrzymiej armii chłopów – Indian i Metysów – których do walki pchały nędza i głód ziemi.
Viva Zapata!
Po obaleniu leciwego generała Díaza, rządy w Meksyku zaczęły zmieniać się jak w kalejdoskopie. Najpierw władzę zdobył Francisco Ignacio Madero. Po jego zamordowaniu w 1913 roku, krwawo, ale krótko rządził generał Victoriano Huerta, a po nim prezydenturę objął Venustiano Carranza. Prócz Huerty, który był zdecydowanie przeciwny reformom agrarnym, pozostali dwaj politycy w swej walce o prezydenturę wykorzystywali poparcie chłopów meksykańskich, którym po zwycięstwie obiecywali ziemię. Wspomagały więc ich wojska dwie chłopskie armie, na czele których stali legendarni już za życia wodzowie: Francisco „Pancho” Villa z północy kraju i Emiliano Zapata z południa.
Za każdym razem powtarzał się ten sam scenariusz: póki trwała walka zbrojna, liberalni politycy zapewniali chłopów, że kiedy zdobędą Mexico City, od razu rozparcelują ziemię skupioną w rękach hacendados – których latyfundia często były niemal odpowiednikiem udzielnych księstw w Europie. Jednak po zdobyciu upragnionej prezydentury, zarówno Madero, jak i Carranza nie dotrzymali danego słowa. Wprawdzie nadal postulowali potrzebę reformy rolnej, ale na pewno nie w takiej formie, jak wyobrażali sobie to chłopi. Miał to być proces długi i jak najmniej bolesny dla hacendados. Zrewoltowanym chłopom nakazywano powrócić do swych gospodarstw i spokojnie czekać, co rząd postanowi. By udobruchać i przeciągnąć ich wodzów na swą stronę, liberałowie oferowali im zaszczyty, nadania ziemskie i pieniądze. „Pancho” Villa i Zapata nie dali się kupić i w Meksyku rozpętała się wojna między byłymi sojusznikami. Po śmierci Madery na krótko doszło do rozejmu między chłopami i liberałami, by obalić dyktaturę Huerty. Kiedy go wyeliminowano w 1914 roku, na nowo wybuchły walki między wojskami Villi i Zapaty a armią federalną prezydenta Carranzy.
Egzekucja gdzieś w Meksyku, rys. Piotr Korczyński
Przez kilka lat trwała brutalna wojna partyzancka, w końcu siły rządowe wzięły górę, prowadząc bezpardonową i krwawą pacyfikację zrewoltowanych obszarów kraju. 10 kwietnia 1919 roku zginął Zapata, zwabiony podstępnie na hacjendę Chinameca w Morelos przez porucznika Jesúsa Guajarda, który wraz ze swymi ludźmi udawał renegata z armii federalnej. Natomiast Villi udało się przetrwać rządy Carranzy i od jego następców uzyskać glejt nietykalności w zamian za zaprzestanie walki. Dał słowo honoru, że nie wystąpi więcej zbrojnie przeciw rządowi, i dotrzymał przyrzeczenia. Osiadł na hacjendzie Canutillo i żył na niej spokojnie do 20 lipca 1923 roku. Tego dnia został zamordowany przez „nieznanych sprawców”, jak podała oficjalną wersję prasa. W rzeczywistości jednak morderca bohatera rewolucji, Jesús Salas Barraza, był dobrze znany prezydentowi Alvaro Obregónowi i jego następcy, Elíasowi Callesowi. Obaj wytrawni politycy chcieli mieć pewność, że meksykańska wieś nie będzie im sprawiać problemów, ale jak się okazało – ani śmierć Zapaty, ani „Pancha” Villi im tego nie gwarantowała.
Chrystus Król z karabinem
Równie niebezpieczna, a czasem i bardziej od żywego bohatera jest legenda po nim. Rządzący w Mexico City zdawali sobie z tego sprawę, chcieli więc włączyć kult Villi i Zapaty do oficjalnej propagandy. Nie udało się to do końca, zwłaszcza z Zapatą wystąpił problem, gdyż za życia był to człowiek głęboko wierzący, podkreślający swe przywiązanie do Kościoła katolickiego, co czyniło go jeszcze popularniejszym wśród jego żołnierzy i ziomków ze stanu Morelos. Wspomniani wyżej kolejni prezydenci Meksyku starali się utrzymywać z Kościołem poprawne stosunki, co mniej lub bardziej się udawało aż do rządów Elíasa Callesa.
Kościół meksykański, podobnie jak cały kraj w latach rewolucji przeżywał ferment. Jak trafnie zauważył profesor Tadeusz Łepkowski w swej Historii Meksyku, w latach poprzedzających rewolucję „Kościół ‘schłopiał’, a księża uczyli Indian nie tylko katechizmu, lecz również czytania i pisania, walczyli z alkoholizmem, brali wieśniaków w obronę przed panami”. Niebagatelną rolę w Meksyku odegrała encyklika Rerum novarum, ogłoszona przez papieża Leona XIII w 1891 roku. Postulowała ona solidaryzm i poszanowanie własności prywatnej, ale jednocześnie wskazywała na demoralizujące życie człowieka nierówności społeczne. Odrzucała głoszoną przez marksistów walkę klas, lecz zakazywała wyzysku chłopów i robotników. W wypadku takich państw jak Meksyk, gdzie ponad 90% ziemi ornej było własnością tysiąca rodzin hacendados, obcokrajowców i Kościoła właśnie, a znaczną część przemysłu kontrolował obcy – głównie amerykański – kapitał, postulaty te były jak godzenie ognia z wodą. Lecz mimo to wiele dobrego udało się zrobić. Prócz wyżej wspomnianej działalności księży wśród biedoty, powstawały chrześcijańskie związki zawodowe, tak zwane grupy robotników guadalupańskich (Operarios Guadalupanos), a w 1908 roku powołano Krajowe Koło Katolickie (Círculo Católico Nacional) – był to wstęp do utworzenia nowoczesnej partii chrześcijańsko-demokratycznej, wzorowanej na niemieckiej katolickiej partii Centrum. W rewolucyjnym Meksyku więc ludowa religijność szła w parze z ideami Rerum novarum, co nie podobało się nie tylko zainteresowanym w zachowaniu starego porządku, ale i części rewolucjonistów, którzy pragnęli wyrugować Kościół katolicki z Meksyku i przebudować naród w społeczeństwo całkowicie laickie. Do nich właśnie należał Calles. Mason, zagorzały antyklerykał i miłośnik Mussoliniego, po dojściu do władzy w 1924 roku podjął próbę utworzenia kościoła narodowego. Wywołał tym gwałtowny sprzeciw katolików, którzy zawiązali Krajową Ligę Obrony Wolności Religijnej (Liga Nacional de la Defensa de la Libertad Religiosa) i zażądali uchylenia antyreligijnych artykułów z konstytucji meksykańskiej. Konstytucja uchwalona w 1917 roku znosiła wiele kościelnych przywilejów, ale była realizowana powoli. Calles w ramach represji polecił za jednym zamachem wprowadzić w życie wszystkie antykościelne postanowienia ustawy zasadniczej. Oznaczało to w praktyce zamknięcie szkół prowadzonych przez duchowieństwo, wydalenie z kraju księży obcokrajowców, przymusową rejestrację duchownych w urzędach państwowych i aresztowanie wszystkich księży, którzy będą się temu sprzeciwiać.
Gdzieś w Meksyku, rys. Piotr Korczyński
W odpowiedzi episkopat Meksyku ogłosił strajk duchowieństwa. Od 31 lipca 1926 roku przez trzy lata nie odbywały się w kraju żadne nabożeństwa w kościołach. Odprawiano jedynie potajemne msze święte w mieszkaniach prywatnych. Do Kongresu wpłynęła petycja podpisana przez 2 mln katolików żądających zmiany konstytucji i wycofania antykościelnych przepisów. Władze petycję odrzuciły. Wówczas Krajowa Liga Obrony Wolności Religijnej ogłosiła bojkot gospodarczy. Katolikom zalecano ograniczenie zakupów do minimum, wstrzymanie się z kupnem gazet i uczęszczaniem do lokali rozrywkowych, a nawet zmniejszenie używania prądu. Ten apel przyniósł połowiczny sukces, ale dla rządu znacznie groźniejsze wieści nadeszły z prowincji: przeciw antykościelnym przepisom zaczęła buntować się wieś.
Wobec zamykania kościołów, deportowania i aresztowania księży chłopi pod koniec 1926 roku chwycili za broń. Liga, składająca się w większości z miejskiej inteligencji, wahała się, co uczynić, ale w końcu podjęto decyzję o ogłoszeniu powstania zbrojnego. Natomiast od insurekcji oficjalnie odciął się episkopat, co nie przeszkodziło licznym księżom przyłączyć się do partyzantki. Jej hasłem i zawołaniem bojowym było „Viva Cristo Rey!” – „Niech żyje Chrystus Król!”, dlatego strona rządowa nazwała powstańców cristeros, czyli „chrystusowcami”. Oni sami woleli określać się mianem populares, defensores lub libertadores, co znaczyło „ci z ludu”, „obrońcy” lub „wyzwoliciele”.
Karnawał śmierci
Początkowo wydawało się, że wojsko federalne szybko stłumi chłopską rebelię. Powstańcy byli źle uzbrojeni, w większości bez doświadczenia wojskowego, ale owe niedostatki były skutecznie niwelowane przez te same czynniki, które tak długo pozwalały walczyć Villi i Zapacie: znajomość terenu, poparcie wsi dla walczących, niezwykła wytrzymałość chłopskich żołnierzy w ekstremalnych warunkach, a przede wszystkim determinacja w walce za sprawę, która nie graniczyła z fanatyzmem, lecz była czystym fanatyzmem. Tu liczby mówią same za siebie: w 1927 roku siły cristeros szacowano na około 23 tys. ludzi, na początku 1929 roku było ich już 50 tys. Najmocniejsza partyzantka zorganizowała się w centralnej i południowej części kraju, czyli w mateczniku zapatystów. Chłopi też otrzymali wsparcie ze strony ochotników – przede wszystkim księży i członków Ligi, ale i zawodowych wojskowych. Jeden z nich, generał Enrique Gorostieta, stanął na czele insurekcji i dowodził nią umiejętnie aż do swej śmierci podczas bitwy.
Walki, podobnie jak wszystkie poprzednie, od razu nabrały okrutnego charakteru. Fanatyzm religijny cristeros starł się gwałtownie z fanatyzmem antyklerykalnym oficerów sił rządowych. Jeńców nie brano po obu stronach barykady. Armia federalna prowadziła okrutną akcję antypartyzancką: gwałty, tortury, egzekucje i palenie całych wsi były na porządku dziennym. Żołnierze federalni profanowali przy tym kościoły i biada im, jeśli któryś z nich żywy dostał się w ręce chrystusowców – umierali w męczarniach i bardzo powoli. Karnawał śmierci miał w Meksyku długą i bogatą tradycję, a Meksykanie jak nikt inny potrafili ze śmierci uczynić barokowy spektakl. Niektórzy dowódcy w czasie pacyfikacji zbuntowanych wsi lubowali się w organizowaniu makabrycznych „przyjęć”. Spędzano „audytorium”, popijano sobie wino i tequilę w towarzystwie co ładniejszych wieśniaczek, a plutonowi egzekucyjnemu lub katu przygrywała skocznie orkiestra wojskowa. Meksykanie potrafili też pięknie umierać. Wielu torturowanych i traconych w egzekucjach zachowywało się bohatersko do końca. Cristeros nie rozstawali się w obliczu kata z żarliwą modlitwą i pieśnią, a silniejszy od śmierci pozostawał ich głośny okrzyk: „Niech żyje Chrystus Król!”. Taka determinacja spotykana była i po drugiej stronie konfliktu. Jeden z pułkowników armii rządowej, palony żywcem przez chrystusowców, konając krzyczał: „Niech żyje wielki diabeł!”.
Koniec rebeliantów nad Rio Grande, rys. Piotr Korczyński
Trzy lata już trwała ta krwawa wojna, a jej końca nie było widać. Ostatecznie wyjście z niej przyszło z zewnątrz. Rząd Stanów Zjednoczonych, bojąc się o swe inwestycje i pieniądze zaangażowane w modernizację Meksyku, zmusił Callesa, by podjął mediację z episkopatem. Pertraktacje zakończyły się podpisaniem ugody w czerwcu 1929 roku. Zdecydowano, że konstytucja pozostanie w mocy, ale władze zawieszą wprowadzenie w życie niektórych jej antykościelnych artykułów. Rząd zwrócił Kościołowi część „znacjonalizowanych” świątyń i ogłosił amnestię dla partyzantów. Natomiast episkopat odwołał strajk i wznowił odprawianie nabożeństw. Po trzech latach w meksykańskich kościołach znowu zabiły dzwony. Cristeros jednak bardzo niechętnie składali broń, uważając, że biskupi zbyt łatwo poszli na ugodę. Co radykalniejsi partyzanci oskarżali ich nawet o zdradę, a znaleźli się i tacy, którzy nie zaprzestali walki. Lecz ich sytuacja była beznadziejna, tym bardziej że Calles zyskał potężnego sojusznika, który pilnował zawartego pokoju. Przekonał się o tym w 1929 roku zbuntowany generał Gonzalo Escobar. Nie był on wprawdzie chrystusowcem, ale z nimi sympatyzował i wspierał ich niedobitki w górach. Jego oddziały zostały szybko wybite przy pomocy specjalnie do tego celu przysłanych samolotów lotnictwa Stanów Zjednoczonych.
W powstaniu cristeros według różnych szacunków zginęło od 70 do 90 tys. ludzi. Całe połacie kraju wyludniły się, a wielu chłopów uciekło do Stanów Zjednoczonych. Ta wymuszona emigracja także miała wpływ na zaangażowanie się Amerykanów w konflikcie.
Po drugiej stronie rzeki
Sporo amerykańskich westernów porusza historię trudnego sąsiedztwa amerykańsko-meksykańskiego. Alamo Johna Wayne’a, Dzika banda i Major Dundee Sama Peckinpaha, Rio Grande Johna Forda, Siedmiu wspaniałych Johna Sturgesa czy Vera Cruz Roberta Aldricha to tylko kilka przykładów z długiej listy filmów, w których Meksyk odgrywa znaczącą rolę. Niemal wszystkie też łączy podobne przedstawienie Meksykanów. Są to albo fatalistycznie nastawieni do życia chłopi, pokornie znoszący swą nędzną egzystencję w cieniu kościoła zajmującego centralną część ich wsi, albo meksykańscy bandyci i rewolucjoniści – okrutni, nieobliczalni anarchiści, rzadziej przepojeni idealizmem patrioci, z którymi amerykańscy gringos muszą się jakoś dogadać, zagubieni z różnych powodów na meksykańskiej pustyni. Podkreślana jest również katolickość meksykańskich chłopów i rewolucjonistów. Wręcz stawia się znak równości między Meksykaninem a katolikiem, co jeszcze bardziej ma uwypuklić egzotykę i obcość świata rozciągającego się po drugiej stronie Rio Grande.
Bez ogródek trzeba napisać, że Meksykanie i katolicy żyjący na amerykańskiej ziemi na przełomie XIX i XX wieku to obywatele drugiej kategorii, często traktowani na równi z Apaczami, Komanczami i byłymi czarnoskórymi niewolnikami. Przekonali się o tym dobrze i polscy emigranci – chłopi ze Śląska, którzy przybyli do Teksasu w połowie lat pięćdziesiątych XIX stulecia i założyli osadę o wymownej nazwie Panna Maria. Teksascy ranczerzy uznali, że oto w okolicy osiadła jeszcze jedna nacja podobna do „brudnych Meksykanów” – tabliczka nad saloonem w westernie Quentina Tarantino Nienawistna ósemka: „Psom i Meksykanom wstęp wzbroniony” nie jest wymysłem. Ślązacy przez wiele kolejnych lat nie mieli przez to łatwo w Teksasie...
Historia Stanów Zjednoczonych i Meksyku naznaczona jest pasmem agresji i interwencji potężnego sąsiada z północy na przeżywające ciągłe wewnętrzne kłopoty państwo. Po wojnie 1848 roku Meksyk na rzecz Stanów Zjednoczonych utracił niemal połowę swego terytorium, z Kalifornią, Teksasem, Nowym Meksykiem i Kolorado na czele. Kolejne lata również naznaczone są ingerencją Waszyngtonu w sprawy Meksyku. W czasie rewolucji nie było inaczej. Między innymi w 1917 roku w odpowiedzi na rajdy kawalerzystów „Pancha” Villi na Teksas, co było zemstą Villi za amerykańskie poparcie dla rządu Carranzy, w granice Meksyku wkroczyła dziesięciotysięczna ekspedycja karna pod dowództwem generała Johna Pershinga – tutaj swe pierwsze wojskowe szlify zdobywał George Patton. Dało to taki efekt, że walczący dotychczas na śmierć i życie między sobą rewolucjoniści na chwilę zapomnieli o dzielącej ich nienawiści i zjednoczyli się w walce przeciw jankesom. Kiedy ci wycofali się jak niepyszni z Meksyku, rewolucja wróciła na swe utarte krwawe tory walk wszystkich ze wszystkimi. Prócz oficjalnych interwencji, do Meksyku ciągnęły zza Rio Grande całe rzesze najemników, rewolwerowców, zdemobilizowanych żołnierzy i zwykłych bandytów, którzy chcieli dorobić się na rewolucji, przyłączając się do tej strony, która lepiej płaciła. Wśród tych niespokojnych, a często i złych duchów znalazł się niejeden śmiałek o swojsko brzmiącym nazwisku znad Wisły – jednego unieśmiertelnił Sergio Corbucci w westernie Zawodowiec.
Święty ogień Ameryki
Amerykanie, wytykając Meksykanom ludową religijność i ciemnotę, sami częstokroć ukrywali, że i po ich stronie Rio Grande dochodziło do niepokojów i konfliktów religijnych. Wielkie przestrzenie Dzikiego Zachodu przemierzali nie tylko osadnicy pragnący ziemi, kowboje eskortujący wielkie stada bydła, rewolwerowcy i szulerzy szukający szczęścia w zagubionych górniczych mieścinach czy oddziały kawalerii ścigające Indian. Przez góry i prerie podążali też ci, którzy szukali Nowego Jeruzalem. Samozwańczy pastorzy i prorocy, często łączący głoszenie słowa Bożego z szulerką lub łowiectwem głów ściganych bandytów albo skalpów indiańskich dzieci, kobiet i mężczyzn, zyskiwali niemałą popularność, i co dla nich najważniejsze – fortunę. Największą karierę zrobił wśród nich Joseph Smith, o którym profesor Ludwik Bazylow pisał ironicznie, że był to „człowiek niewątpliwie obdarzony wyjątkowymi przymiotami umysłu, bo już mając lat 18 zrozumiał, że lepsze od uciążliwego poszukiwania pracy jest ‘nawiedzenie’ przez anioła, oczywiście w celu użyczenia wybrańcowi niezbędnych dla ludzkości objawień”. W 1830 roku Smith założył sektę mormonów, której doktryną stały się spisane przez niego objawienia. Mormoni charakteryzowali się wielką pracowitością i pobożnością, ale jednocześnie całkowitym brakiem tolerancji wobec „innowierców”. Z tego powodu szybko wypędzeni zostali ze stanu Nowy Jork na dzikie ostępy Pogranicza. Niebagatelne znaczenie miało to, że praktykowali poligamię. Przepędzani z jednego stanu do drugiego, w końcu osiedli w Utah, gdzie nad Słonym Jeziorem założyli teokratyczne państewko ze stolicą Salt Lake City. W 1850 roku władze federalne nadały temu obszarowi statut terytorium, a następca Smitha, wielebny Brigham Young, został mianowany jego gubernatorem. Pozostawał jednak wciąż problem wielożeństwa, którego Waszyngton nie chciał zaakceptować. Young w 1852 roku ogłosił, że poligamia jest warunkiem zbawienia i konflikt rozpalił się na nowo. W latach 1857– 1858 doszło na tym tle do krwawych walk nazwanych wojną mormońską, która prócz ofiar nie doprowadziła do żadnego przełomu. Wielebny Young zmarł w 1877 roku, osieracając 17 żon i 56 dzieci, którym jednak pozostawił na otarcie łez 2 mln dolarów. Jego śmierć nie zakończyła konfliktu. Mormoni (i to nie wszyscy) dopiero w 1890 roku wyrazili zgodę na rozbrat z poligamią.
To był jeden z wielu konfliktów przyjmujący znamiona sporu religijnego, toczący się na dalekim i dzikim Pograniczu, ale charakter religijny miała i znacznie poważniejsza wojna, która trwale zmieniła cały kraj. Wojna, nazwana secesyjną, między Unią a Konfederacją oficjalnie toczyła się o zniesienie niewolnictwa i jedność Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie jednak jej wybuch na nowo rozniecił w potomkach purytańskiej załogi „Mayflower” święty ogień, a mówiąc bardziej prozaicznie: fanatyzm religijny. Większość generałów, zarówno w szarych, jak i niebieskich kurtkach, prowadząc swe krwawe kampanie, odwoływała się do Boga. Charyzmatyczny abolicjonista z Północy, John Brown, nazywany przez jankesów „Janem Chrzcicielem wojny secesyjnej”, głosił, że niewolnictwo jest sprzeczne z przykazaniami Bożymi, a plantatorzy żyjący z ich pracy to pospolici bandyci, których należy tępić żelazem. W 1859 roku starał się swe słowa wcielić w czyny i na czele kilkunastu ludzi wtargnął do Wirginii, by wzniecić tam powstanie. Nie zyskawszy poparcia niewolników, otoczony w Harpers Ferry przez żołnierzy generała Roberta E. Lee, trafił do niewoli. Przed sądem nawet swych nieprzyjaciół zadziwiał godną postawą i elokwencją. Skazany na śmierć, w swej mowie końcowej powiedział między innymi: „Zamiarem moim było wyzwolenie niewolników. [...] Księga, na którą się tu przysięga, to Biblia, a przynajmniej Nowy Testament. Otóż Biblia uczy mnie, że powinienem czynić ludziom, jako oni czynią mnie. [...] Jeśli będzie konieczne, bym oddał życie dla krzewienia sprawiedliwości i bym zmieszał krew z krwią mych dzieci i z krwią milionów w tym niewolniczym kraju, których prawa są deptane i lekceważone przez nikczemne i okrutne przepisy – niechaj się tak stanie”. Egzekucję w Charlestown nadzorował człowiek, którego żarliwość religijną często później porównywano do tej wykazanej przez Browna. Mowa o przyszłym generale Konfederacji i jej największym wodzu, Thomasie Jacksonie, który w wojnie secesyjnej zyskał chwalebny przydomek Stonewall – „Kamienny Mur”. Miano to dobrze oddawało nie tylko postawę generała w czasie walki, w której stał niewzruszenie pod nieprzyjacielskim ostrzałem, ale i jego charakter. Jackson był znany z uporu w dążeniu do celu i niezachwianej w niczym wiary w Boga. Generał Jackson, największy obok Lee strateg Konfederacji i niezrównany dowódca polowy, nie rozstawał się z Biblią ani w wojskowym obozie, ani w czasie długich przemarszów, ani w trakcie bitwy. Wszystkie swoje liczne zwycięstwa nad wojskami Unii przypisywał tylko i wyłącznie boskiej Opatrzności i uważał się za jej narzędzie. Z własnej kiesy utrzymywał pastorów w swojej armii, jeśli zaszła taka konieczność, fundował kaplice i dbał, by żołnierze uczestniczyli w nabożeństwach.
Na tym gorliwym chrześcijaninie, członku Kościoła prezbiteriańskiego, egzekucja Browna zrobiła wielkie wrażenie: „Naszła mnie myśl, że oto widzę męża w pełni zdrowego, który za moment odejdzie do wieczności. Pomodliłem się, by go ocalono. Straszliwą była mi świadomość, że wyrok zostanie zaraz wykonany. ‘Idźcie do Mnie, przeklęci, w ogień wieczny!’. Mam nadzieję, że był przygotowany na śmierć, lecz trawią mnie pewne wątpliwości. Wszak nie chciał, by towarzyszył mu pastor”. Te dwa cytaty można dopełnić zdaniem wypowiedzianym przez Indianina do sklepikarza rasisty w westernie Jima Jarmuscha Truposz: „Twoje wyobrażenie Chrystusa jest wrogie mojemu wyobrażeniu Chrystusa”. Oto krótka i celna definicja wojny religijnej, w której racja często nie stoi po stronie zwycięzców.
Kuszenie na pustyni
Na koniec powróćmy do westernów, a dokładniej do ich włoskiej odmiany – spaghetti westernów. W odróżnieniu od swych amerykańskich kolegów, tacy reżyserzy, jak Sergio Leone, Sergio Corbucci, Sergio Sollima czy Damiano Damiani, częściej w filmach starali się przedstawić racje Meksykanów. Świadczą o tym między innymi takie dzieła, jak Garść dynamitu Leone, Gringo (znane także pod tytułem Kula dla generała) Damianiego czy Corri, uomo, corri Sollimy. Szczególną uwagę naszych rodaków może zwrócić Il mercenario (Zawodowiec) Corbucciego, gdyż opowiada historię Polaka, Sergieja Kowalskiego (w tej roli Franco Nero) w rewolucyjnym Meksyku. Kowalski jest rewolwerowcem, którego wynajmują meksykańscy rewolucjoniści, by zlikwidował ich wrogów, a zwłaszcza okrutnego generała Alfonsa Garcię. Okazuje się bardzo skuteczny, ale za każde wykonane zlecenie żąda coraz większych honorariów. Polski najemnik sam był kiedyś powstańcem pełnym szczytnych ideałów, ale po latach tułaczki i uczestnictwa w różnych wojnach chodzi mu już tylko o pieniądze. Ostatecznie jednak, w finale przebudził się w nim stary romantyk i bezinteresownie ratuje życie rewolucjoniście Paco Romano i jego narzeczonej, zabijając wynajętego przez Garcię okrutnego rewolwerowca, żegnającego się po każdym strzale znakiem krzyża Ricciola (o twarzy charakterystycznego amerykańskiego aktora Jacka Palance’a). Kowalski daje też Romano znaczącą lekcję. Zapytany przez Meksykanina, po której właściwie stoi stronie, Polak odpowiada krótko: „Zawsze po swojej”.
Bibliografia:
L. Bazylow, Historia powszechna 1789–1918, Warszawa 1981.
P. Korczyński, Dawno temu na Dzikim Zachodzie, Warszawa 2018.
T. Łepkowski, Historia Meksyku, Wrocław 1986. W. Szyszłło, Meksyk, Warszawa 1912.
autor zdjęć: rys. Piotr Korczyński
komentarze