Lepiej nie zadawać pancerniakowi pytania, co zapamiętał z pancernej bitwy. Jeśli będzie w dobrym humorze, odpowie, że nic, bo wszystko, łącznie z pamięcią, przysłonił mu kurz bitewny. Jeśli jednak padnie ono w złej godzinie, pośle pytającego do stu diabłów, na samo wspomnienie piekła, jakie panowało pod rozgrzanym do czerwoności pancerzem.
Załoganci czołgów wciąż się licytowali, kto ma gorzej. Dowódca przekonywał, że musi myśleć o zadaniu i całej reszcie załogi, a przy tym wychylać się z wieży, by określić dokładnie sytuację. Wtedy narażony jest na ostrzał lub namierzenie przez snajpera i rychły swój koniec. Strzelec wieżowy ripostował, że siedząc w ciasnej wieży, odurzony spalinami silnika i gazami strzelających prawie bez przerwy dział i cekaemów, ciągle mdleje, a jak mu wraca świadomość, to dostaje torsji. Na to mu odpowiadali radiotelegrafista i kierowca, że zawartość jego żołądka spada przecież na ich głowy. Kierowca dodawał, że kłopoty ich wszystkich są niczym w porównaniu z jego losem, kiedy czołg zostanie trafiony – wszak on siedzi w nim najniżej i jeśli zatnie się właz ewakuacyjny w podłodze, co zdarzało się często, jest ostatni w kolejce do ewakuacji, czyli pierwszy idzie w objęcia strasznej śmierci w płomieniach…
Tego argumentu nie mógł przebić nikt i o jego prawdziwości przekonało się wielu kierowców-mechaników „zapalniczek”, jak nie bez ironii żołnierze nazywali amerykańskie Shermany. Po trafieniu przeciwpancernym pociskiem rzeczywiście płonęły jak zapalniczki. W polskiej 1 Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka w Shermany wyposażone były ułańskie pułki, między innymi 24 Pułk Ułanów im. Hetmana Wielkiego Koronnego Stanisława Żółkiewskiego. Jednym z kierowców w pułku był Jan Brzeski. Na własnej skórze przekonał się, że doświadczeni pancerniacy nie przesadzają – kierowcy mieli w Shermanie najbardziej „prze…” – „przechlapane”.
Usmarowani ułani
Brzeski był jednak urodzony pod szczęśliwą, bo góralską, gwiazdą. Chłopak był rodem z Rytra. Tragicznego września 1939 roku miał szesnaście lat i jako harcerz doświadczył goryczy klęski pod Lwowem, gdzie kazano jego drużynie się ewakuować. Szczęśliwie uniknąwszy niemieckiej czy sowieckiej niewoli, przeszedł piechotą z powrotem 160 km. W domu czekał na niego starszy brat Wincenty z gotowym planem przedarcia się do armii generała Władysława Sikorskiego we Francji. Udało się! Przez Słowację, Węgry, Jugosławię dotarli pod polskie sztandary. Jan znalazł się w 3 Oddziale Rozpoznawczym, który kultywował tradycje 9 Pułku Ułanów Małopolskich. Tak rozpoczęła się ułańska kariera Brzeskiego, ale nie kawalerzysty konnego, lecz zmotoryzowanego. Nie ostrogi przy oficerkach i szabla u boku były mu pisane, lecz kombinezon wybrudzony smarami i czarny beret pancerniaka – beret, dzięki któremu nieprzyjaciele ochrzcili polskich pancerniaków mianem Czarnych Diabłów.
To miało jednak nastąpić później. Najpierw Brzescy, jak reszta polskich żołnierzy, doświadczyli goryczy kolejnej klęski we Francji. Lecz znowu mieli szczęście, bo zdołali się ewakuować do Liverpoolu. W Szkocji trafili do 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich. W nim ułan Jan Brzeski rozpoczął szoferskie i pancerne szkolenie, ale ostatecznie w operacji „Overlord”, czyli inwazji na Francję, wziął udział jako żołnierz 24 Pułku Ułanów 1 Dywizji Pancernej.
Furia
W czasie bitwy pod Falaise, w której polska dywizja od razu okryła się sławą, ułan Brzeski służył w szwadronie zapasowym. Gdy ludzie ginęli na pierwszej linii, to z takiego szwadronu brano uzupełnienia. Ponadto jego żołnierze doprowadzali na front nowe czołgi w miejsce tych zniszczonych. Góral służył w tym szwadronie do 20 sierpnia 1944 roku, czyli niemal do końca walk pod Falaise. Ale w pościgu za Niemcami przez Francję jechał już w awangardzie, jako kierowca Shermana w 3 plutonie 3 szwadronu. Do dziś pamięta kolegów z załogi: czołgiem dowodził plutonowy Lubiaż, strzelcem wieżowym był ułan Rybka, telegrafistą i drugim kierowcą – Albert Mazur. Z tymi chłopakami przejechał całą Francję. W tumanach kurzu, w słonecznej spiekocie, niesieni furią gnali nieprzyjaciela.
Wielu wyzwolonych miejscowości nawet nie zdołali zobaczyć przez zabrudzone wizjery czołgowe. Dopiero w Belgii i Holandii mogli bardziej przyjrzeć się drogowskazom. Głównymi ich przystankami były Tielt, Gandawa i Breda. Zwłaszcza to ostatnie miasto Brzeski dobrze zapamiętał: „Gdy wkroczyliśmy do Bredy, wdzięczni mieszkańcy zgotowali nam gorące powitanie. To był szał radości! Niemal wszystkie domy udekorowane były biało-czerwonymi flagami, a na niektórych widniały transparenty z hasłami w języku polskim: »Dziękujemy Wam, Polacy!«. To były piękne chwile żołnierskiej satysfakcji i triumfu, ale wyznaczono nam już kolejne zadanie i trzeba było ruszać dalej”.
Dotyk śmierci
Tym kolejnym zadaniem było zdobycie Moerdijk. Rejon tego miasta teoretycznie nie nadawał się do walki przy użyciu czołgów. Niemcy zalali go wodą, rozbijając grodzie zbiorników i rzek, a na nielicznych groblach i drogach dojazdowych do miasta ustawili potężne betonowe zapory i krzyżaki zespawane z szyn. Sherman Brzeskiego należał do szpicy pułkowej, więc jako pierwszy rozpoczął walkę. Polegała ona na tym, że czołgi zatrzymywały się w pewnej odległości od betonowych zapór na groblach i rozbijały je ogniem swych dział. Następnie wdzierały się przez wybite w ten sposób szczeliny.
Jednak betonowe bloki nie były jedynymi „atrakcjami”, jakie Niemcy pozostawili na drodze polskim pancerniakom. Kapitan Brzeski wspomina: „Nagle nasz Sherman wpadł w wykopaną dziurę, której nie zauważyłem. To była pułapka przeciwczołgowa – cała wyłożona minami. W pierwszej chwili usłyszeliśmy okropny huk, a czołgiem wstrząsnęło jakby był z tektury. Ochlapała nas jakaś gorąca ciecz. To był olej ze skrzyni biegów, zamontowanej pomiędzy stanowiskiem strzelca przedniego a kierowcy. Eksplozja była tak potężna, że śruby trzymające siedzenie strzelca zostały wyrwane i kolega wraz z nim wylądował po mojej stronie, a dokładnie – na mnie. Mieliśmy jednak szczęście. Byliśmy mocno poobijani, ale żywi! Ja miałem odbite stopy u obu nóg i długo jeszcze czułem w nich silny ból”.
Po wybuchu natychmiast wszyscy ewakuowali się z Shermana. Adrenalina tłumiła ból, tym bardziej że czołgiści po opuszczeniu pojazdu od razu dostali się pod huraganowy ostrzał broni maszynowej i artylerii. Ułan Rybka został draśnięty w stopę, koledzy wzięli go pod pachy i wszyscy wycofali się szczęśliwie pod osłoną reszty wozów. Zza kolumny obserwowali, jak ich Shermana bezceremonialnie zepchnięto z drogi, bo ją zatarasował, i kolejny czołg ruszył do przodu i… także najechał na minę, która rozerwała mu gąsienicę. Wszystko, czego przed chwilą doświadczyli, powtórzyło się z załogą tamtej maszyny. Na szczęście i ona zdołała uciec do tyłu. Dla Jana Brzeskiego bitwa ta była doświadczeniem otarcia się o śmierć. Głównym zadaniem w Moerdijk było uchwycenie mostów na Mozie. Niestety, Niemcy zdołali je wysadzić.
Warto było to przeżyć
Na tym skończyła się walka 24 Pułku Ułanów w 1944 roku. Ułani przezimowali pod Bredą, która tak niedawno ich entuzjastycznie witała. Po Nowym Roku ruszyli dalej do walki, już na terenie Niemiec. To nadal była ciężka przeprawa nie tylko z broniącymi zażarcie swej ziemi żołnierzami niemieckimi, lecz także wyjątkowo trudnym dla broni pancernej terenem – poprzecinanym rzekami, kanałami i zalewami. Jak powszechnie wiadomo, szlak bojowy 1 Dywizja zakończyła zajęciem niemieckiej bazy morskiej w Wilhelmshaven. „To dla nas była kolejna wielka satysfakcja – podkreślał kapitan Brzeski – oto biało-czerwony sztandar załopotał w samym sercu potęgi Kriegsmarine! Niemieccy admirałowie i komandorzy, z których wielu rozpoczynało tę wojnę od napaści na polskie Wybrzeże, teraz musieli kapitulować przed polskimi żołnierzami. W taki oto sposób, nieoczekiwanie dla nich, zamknęło się koło historii”.
Jak się miało okazać, historia nie była do końca łaskawa także dla zdobywców Wilhelmshaven. Nie taki koniec wojny wyobrażali sobie żołnierze 1 Dywizji Pancernej, prowadzonej do boju przez dowódcę, który nie przegrał od 1939 roku żadnej bitwy… Jan wraz z bratem w 1947 roku wrócili do kraju. Gorąco o to prosił ich ojciec, a górale nie odmawiają rodzicom… Po gorącym powitaniu w rodzinnym domu w Rytrze zaczęła się trudna powojenna rzeczywistość. Brzeski zatrudnił się jako kierowca ciężarówki przy budowie zapory w Rożnowie, ale szybko został zwolniony. Funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa stwierdzili, że ktoś taki jak on – były żołnierz, który wrócił z Zachodu – nie może pracować przy tak strategicznym dla państwa obiekcie. „Wiele kolejnych lat dawano mi odczuć, że jestem »niepożądanym elementem«, ale dziś to na szczęście przeszłość. Dziś z dumą noszę czarny beret, na którym obok orzełka widnieje proporzec mojego 24 Pułku Ułanów” – kończy swą opowieść kapitan.
Miał szczęście. Jako kierowca Shermana doświadczył, jak trudna i niebezpieczna była jego służba, ale przeżył i do dziś może cieszyć się górskimi pejzażami w Rytrze.
W artykule wykorzystano frontowe zdjęcia kpt. Jana Brzeskiego z czasów służby w 24 Pułku Ułanów 1 Dywizji Pancernej z archiwum kapitana.
autor zdjęć: Archiwum rodziny Brzeskich, grafika: Jarosław Malarowski
komentarze