W słabych instytucjonalnie państwach afrykańskich niezbyt liczny, ale dobrze zorganizowany oddział najemników mógł zaważyć na losach wojny. Ale już w Azji, gdzie np. w wojnie iracko-irańskiej zaangażowano milionowe armie, oddział desperados niewiele by zdziałał – mówi dr n. hum. Benedykt Żurek, specjalizujący się w tematyce Imperium Brytyjskiego i imperialnych pograniczy.
Zjawisko kondotierki – wynajmowania się do walki za pieniądze i łupy – jest stare jak sama wojna. Między innymi w starożytności mamy greckich najemników, w średniowieczu Waregów, w czasach nowożytnych naszych lisowczyków, Szwajcarów czy Szkotów. Mniej się słyszy o najemnikach podczas obu wojen światowych i nagle znowu pojawiają się po 1945 roku, w licznych konfliktach postkolonialnych. Czym według Pana jest spowodowany ten renesans najemnictwa w drugiej połowie XX wieku, przechodzący różne ewolucje, lecz trwający właściwie do dziś?
Rzeczywiście, najemnicy pojawiają się na arenie dziejowej już w starożytności, gdy wojna nabiera zinstytucjonalizowanego charakteru, tzn. pojawiają się państwa zdolne nakładać daniny, z których potem opłaca się ludzi walczących w ich imieniu. W Europie powszechnie używa się ich do czasów wojny trzydziestoletniej (1618–1648). W drugiej połowie XVII wieku wojna staje się zjawiskiem coraz bardziej kompleksowym, armie są coraz większe, przez co także zmienia się sposób ich organizacji. Mocniejszą kontrolę nad nimi sprawują królewscy oficerowie. Najemników ciągle się używa, ale w coraz mniejszym zakresie. Następuje stopniowy marsz w kierunku armii narodowej. Pewnym wyjątkiem są wojny kolonialne, gdzie przeciwnik jest mniej liczny i słabiej zorganizowany niż w Europie. Przykładem mogą być hescy najemnicy zatrudnieni przez Koronę Brytyjską do walki w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Do renesansu tego zjawiska po 1945 roku doszło z powodu kilku czynników. Moim zdaniem najważniejsza była dekolonizacja, która sama w sobie była procesem złożonym. Objęła swoim zasięgiem bardzo zróżnicowane części świata i przez to też przyniosła różne skutki. Odpowiedzialność za losy nowo powstałych państw miała spocząć na barkach miejscowych elit. Niektóre regiony, jak np. Egipt czy Indie – z racji względnie stabilnych instytucji politycznych, tradycji własnej państwowości, potencjału demograficznego i gospodarczego – były w stanie utrzymać wielusettysięczne armie. Inne, jak Afryka Subsaharyjska, borykały się z chaosem organizacyjnym, partykularyzmami i słabo rozwiniętą infrastrukturą.
Kolejnym ważnym czynnikiem powrotu najemników w drugiej połowie XX wieku była sytuacja społeczno-gospodarcza w Afryce. Słabo rozwinięte przemysł i infrastruktura krytyczna, raczkująca oświata, a także monokulturowe rolnictwo. Wszystko to w warunkach eksplozji demograficznej. W wielu miejscach sytuację pogarszały ogromne złoża surowców. Istnieje spora literatura przedmiotu opisująca zjawiska „klątwy surowcowej” czy „krwawych diamentów”, które wydają się integralnie związane z Afryką Subsaharyjską po 1960 roku.
W wielu przypadkach również państwowa elita nie zdała egzaminu, przedkładając dobro własne nad dobro publiczne. Pokusa była zbyt duża, a poczucie odpowiedzialności za państwo zbyt słabe. W efekcie tego wybuchały wojny domowe, w których stawką były władza i bogactwo. Należy pamiętać, że walczące armie zwykle nie były ani liczne, ani dobrze wyposażone i wyszkolone. Z powodów ograniczeń logistycznych i finansowych państwa w interesującym nas regionie nie były w stanie wystawić wielusettysięcznych wojsk jak np. na Bliskim Wschodzie.
Film: Jarosław Malarowski
At last but not least – musimy także pamiętać, że po 1945 roku toczy się zimna wojna. Rywalizacja między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Sowieckim bardzo często przybiera formę wojen zastępczych. Afryka nie jest tu wyjątkiem. W realiach afrykańskich wojen domowych oba bloki wspierały swoich miejscowych klientów, często przy pośrednictwie państw trzecich, jak np. Republiki Południowej Afryki czy Kuby. Sięgano także po usługi kondotierów.
Wszystkie wymienione wyżej elementy, czyli dekolonizacja, problemy społeczno-gospodarcze, rywalizacja zimnowojenna i walki afrykańskich elit o władzę, w połączeniu ze słabością instytucjonalną tych państw sprawiły, że niezbyt liczny, ale dobrze zorganizowany oddział najemników mógł zaważyć na losach wojny. Trudno sobie wyobrazić taką sytuację w Azji, gdzie np. w wojnach indyjsko-pakistańskich czy iracko-irańskiej zaangażowano milionowe armie. W takich warunkach oddział desperados niewiele by zdziałał. Innymi słowy, renesans najemnictwa wymagał określonego kontekstu polityczno-społeczno-gospodarczego. Warunki takie powstały w zdekolonizowanej Afryce Subsaharyjskiej.
Pośród sławnych najemników współczesnych są i polskie nazwiska. Wciąż się pisze o afrykańskich przygodach „Kaczora Donalda”, czyli podpułkownika dyplomowanego pilota Jana Zumbacha, czy Rafała Gan-Ganowicza. Czy możemy tu jeszcze kogoś z Polaków postawić obok tych dwóch bohaterów i jak Pan ocenia ich postawę jako najemników?
Jan Zumbach i Rafał Gan-Ganowicz to rzeczywiście najsłynniejsi polscy najemnicy mający za sobą doświadczenie walk w Afryce. Obaj walczyli w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, czyli swoistej złotej dekadzie dla psów wojny. W czasach, gdy kondotierka miała mocno „romantyczne” cechy i nie była ujęta w znane od lat dziewięćdziesiątych korporacyjne ramy. Warto nadmienić, że obaj zadbali o swoją legendę, wydając pamiętniki: „Ostatnia walka. Moje życie jako lotnika, przemytnika i poszukiwacza przygód” Zumbacha i „Kondotierzy” Gan-Ganowicza.
Telewizja Polska zrealizowała w 1997 roku film dokumentalny „Pistolet do wynajęcia, czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza” w reżyserii Piotra Zarębskiego, w którym tytułowy bohater opowiada o swojej osobistej krucjacie przeciwko sowieckiemu imperium. Musiał uciekać z Polski przed komunistami. Na emigracji ukończył kurs wojskowy, po czym walczył po stronie sił rządowych w Kongu i Jemenie.
W latach osiemdziesiątych planował utworzenie ochotniczego legionu, który miał się udać do Afganistanu, by tam nękać Armię Sowiecką. Bez wątpienia był wyrazistą postacią o bujnym żywocie. Jego pamiętnik czyta się z zapartym tchem jak powieść beletrystyczną, niemniej jednak trzeba mieć na uwadze, że jest to praca dość tendencyjna, niedająca pełnego spojrzenia na kryzys kongijski czy wojnę domową w Jemenie. „Psy wojny” to dla mnie powieść mitotwórcza ze względu na rolę, jaką odegrała w kreacji powszechnych wyobrażeń na temat najemników.
Jan Zumbach z kolei to bohater bitwy o Anglię, pilot słynnego Dywizjonu 303. Miał na koncie kilka zestrzeleń w czasie II wojny światowej. W latach sześćdziesiątych walczył jako lotnik po stronie secesjonistów w Katandze (obfitująca w surowce część dawnego Konga Belgijskiego), a potem wspierał swoimi umiejętnościami siły Biafry. W odróżnieniu od antykomunistycznego ideowca Gan-Ganowicza, Zumbach był raczej typem awanturnika, którego pociągało pełne przygód życie. Mniej dbał o ich ideologiczne uzasadnienie.
Oprócz tej dwójki byli jeszcze inni Polacy, którzy walczyli jako najemnicy. Swoimi oddziałami w Kongu dowodzili m.in. Kazimierz Topór-Staszak czy Stanisław Krasicki. Żaden z nich nie wydał jednak wspomnień, więc ich sława nie może się równać z wymienioną wcześniej dwójką.
Na ile słynna powieść Fredericka Forsytha „Psy wojny” i znakomity film nakręcony na jej podstawie przez Johna Irvina odpowiadają w Pańskiej ocenie rzeczywistości? Stawiam to pytanie w kontekście historii – która wręcz wydaje się odwzorowaniem ich fabuły – czyli akcji słynnego brytyjskiego psa wojny Simona Manna w Gwinei Równikowej w 2004 roku. Jak wiemy, zakończyła się ona niepowodzeniem i obnażyła zaangażowanie brytyjskiej socjety w zbrojne awantury w Afryce (m.in. syna Margaret Thatcher – Marka)…
„Psy wojny” Fredericka Forsytha to dla mnie powieść mitotwórcza. Nie dlatego że zawiera jakieś fałszywe treści, ale ze względu na rolę, jaką odegrała w kreacji powszechnych wyobrażeń na temat najemników i zamachów stanu w krajach afrykańskich po 1960 roku. Ogólnie rzecz biorąc, przez „mit” rozumiem tutaj symbol ubrany w szaty narracyjne. Główny bohater to żołnierz, którego wynajmuje koncern górniczy, aby zwerbował ludzi i dokonał zamachu stanu w małym afrykańskim państwie Zangaro, rządzonym przez psychopatycznego prezydenta, który dodatkowo sympatyzuje z Sowietami. W jego miejsce ma osadzić innego wojskowego, który obecnie przebywa na przymusowej emigracji. Gdy to się dokona, nowe władze przekażą spółce górniczej koncesje na wydobywanie cennych surowców. Mamy więc wyrazistego głównego bohatera, chciwych kapitalistów, skorumpowany i psychopatyczny reżim, złoża minerałów oraz zimnowojenną rywalizację w tle. Ta powieść mocno ukształtowała nasze spojrzenie na fenomen najemnictwa w Afryce. W podobnej konwencji nakręcony jest inny film z tego gatunku – „Dzikie gęsi” z Richardem Burtonem, Rogerem Moore’em i Richardem Harrisem w rolach głównych.
Sam Forsyth pod koniec lat sześćdziesiątych przebywał w Afryce Zachodniej, gdzie był korespondentem brytyjskich mediów w czasie secesji Biafry. Ten wschodni region Nigerii ogłosił niepodległość i przez trzy lata stawiał opór federalnej armii nigeryjskiej, wspieranej przez rząd Wielkiej Brytanii. Autor „Psów wojny” poznał wtedy samego pułkownika Odumegwu Ojukwu – lidera secesjonistów. Wydana w 1974 roku powieść wyraźnie nosiła ślad biafrańskich doświadczeń Forsytha. Kończy się też dość nieoczekiwanie, gdy na granicy Zangaro pojawiają się ludzie występującego w prologu Generała, którego pierwowzorem był podobno pułkownik Ojukwu.
Warto wspomnieć, że w styczniu 1973 roku hiszpańskie służby zatrzymały u wybrzeży Wysp Kanaryjskich statek „Albatros” płynący w kierunku Fernando Po, na pokładzie którego mieli znajdować się najemnicy zamierzający obalić prezydenta Gwinei Równikowej Francisca Macíasa Nguemę. Mówi się, że Forsyth był zaangażowany w te działania, a gdy spaliły one na panewce, opisał wszystko na kartach swojej powieści, która potem przyniosła mu spore zyski. Sam autor zaprzeczał jednak takiej interpretacji owych wydarzeń.
Możliwe, że ludzie odpowiedzialni za wspomniany przez pana tzw. przewrót Wonga w Gwinei Równikowej w 2004 roku patrzyli na to państwo właśnie przez pryzmat prozy Fredericka Forsytha. Błędnie założyli, że wystarczy zapłacić, wynająć specjalistów i sprawa będzie załatwiona po ich myśli. Aresztowanie dowódcy wyprawy Simona Manna i jego późniejszy proces wywołały burzę w brytyjskich mediach. Okazało się, że w XXI wieku niektórzy członkowie brytyjskiej elity, z synem byłej premier na czele, zaangażowali się w organizację zamachu stanu i quasi-kolonialną awanturę.
Zdarzały się udane zamachy stanu dokonane przez najemników. Przykładem mogą być Komory z końca lat siedemdziesiątych. Zamach przeprowadził słynny francuski pies wojny Bob Denard. Działał on jednak z namaszczenia francuskich władz, które często korzystały z jego usług. „Korsarz Republiki”, bo tak go nazywano, cieszył się poparciem francuskich służb specjalnych. Wydaje się, że taki „parasol” to jeden z kluczowych czynników udanych przewrotów. Coś, czego chyba zabrakło spiskowcom w 2004 roku.
Wspomniany Simon Mann był założycielem i właścicielem prywatnej firmy wojskowej. Podobne firmy – zakładane często przez byłych żołnierzy sił specjalnych – to znak czasów współczesnych konfliktów zbrojnych. Do najgłośniejszych należą amerykański Blackwater (obecna nazwa to Academi) czy rosyjska Grupa Wagnera. Swego czasu głoszono tezy, że takie firmy zastąpią „konwencjonalne” siły zbrojne. Rzeczywistość jednak pokazała, że często stają się one „elementem nieobliczalnym” i zarzewiem kłopotów dla rządów korzystających z ich usług, a więc powtarza się stara historia z najemnikami, co do których postawy do końca nie można mieć pewności…
Tu dygresja: Blackwater rzeczywiście funkcjonowało pod nazwą Academi, ale od 2014 roku spółka ta nazywa się Triple Canopy. Warto zacząć od definicji: PMC– czyli private military companies, to jest prywatne firmy wojskowe – tym mianem określa się swoiste „korporacje najemników”, a więc firmy świadczące usługi z zakresu szeroko rozumianej obronności. Są to legalnie i oficjalnie działające na rynku podmioty. W literaturze przedmiotu niekiedy wymienia się dwa typy PMC, a za kryterium rozróżnienia bierze się kompleksowość ich działania. Pierwszym z nich są firmy, które mogą samodzielnie prowadzić działania zbrojne. Drugim zaś podmioty, które kładą nacisk raczej na organizowanie oddziałów niż dowodzenie nimi na polu walki.
Początki PMC sięgają połowy lat sześćdziesiątych XX wieku. Demontując swoje imperium kolonialne, Wielka Brytania starała się jednocześnie utrzymać wpływy w strategicznie ważnych dla siebie miejscach. Londyn przyznawał niepodległość roponośnym terenom dzisiejszego Omanu, Kuwejtu, Bahrajnu, Kataru i późniejszym Zjednoczonym Emiratom Arabskim, ale oferował też swoim dawnym protektoratom pomoc w utrzymaniu ładu wewnętrznego. Miało to być remedium na brak w tych państwach wykwalifikowanego personelu wojskowego. Dawna metropolia przysłała do regionu swoich wojskowych w charakterze doradców. Robiono to albo poprzez delegowanie czynnych funkcjonariuszy sił specjalnych (jak choćby w Omanie), albo przy pomocy pośredników.
W takim kontekście doszło w 1965 roku do powołania Watchguard International, uznawanej za pierwszą PMC. Na jej czele stanął legendarny sir David Stirling, który w czasie II wojny światowej założył SAS (Special Air Service). Mająca siedzibę w bogatej dzielnicy londyńskiego West Endu firma świadczyła usługi wojskowe w państwach Bliskiego Wschodu, gdzie współpracowała z brytyjskim wywiadem. Celem jej było utrzymanie stabilności i zachodnich wpływów w regionie. Personel w dużej mierze stanowili dawni żołnierze SAS-u. Watchguard zajmowała się głównie szkoleniem miejscowych sił, nie prowadziła samodzielnych operacji wojskowych. Działalność spółki Stirlinga można interpretować jako pewną formę outsourcingu. Brytyjskie władze powierzały jej pewne zadania, które były wypełniane w ścisłym porozumieniu z politycznym patronem i zgodnie z jego interesami. Watchguard International jawiła się jako instrument utrzymania brytyjskich wpływów w postimperialnej przestrzeni, ściśle kontrolowany przez władze przy Downing Street.
Ogromna jakościowa zmiana w omawianym zjawisku ma miejsce po 1989 roku. Koniec zimnej wojny, spadek zainteresowania zachodniej opinii publicznej sprawami peryferyjnych regionów, w których nadal toczą się wojny domowe, a także wydarzenia w Republice Południowej Afryki sprawiają, że na scenie pojawia się nowy podmiot – Executive Outcomes. Do 1989 roku południowoafrykańskie wojska zaangażowane były w wojnę na pograniczu angolsko-namibijskim. Na początku lat dziewięćdziesiątych względnie liczny, dobrze wyszkolony, obeznany z afrykańskim teatrem personel wojskowy czekała demobilizacja. Sytuację wykorzystał ppłk Eeben Barlow. Ten dawny żołnierz południowoafrykańskich sił powietrznodesantowych i oficer służb specjalnych, wykorzystując swoje koneksje, założył Executive Outcomes. Personel stanowili głównie dawni południowoafrykańscy żołnierze. Pierwsze zadanie, którego się podjął, polegało na szkoleniu botswańskich służb w walce z procederem nielegalnego handlu diamentami.
Istotny dla dalszych losów firmy był rok 1992. Wtedy to Barlow wszedł we współpracę z amerykańskim gigantem naftowym – Chevronem – który zlecił jego ludziom ochronę infrastruktury naftowej w angolskim mieście Soyo. To czas, gdy Angola nadal ogarnięta jest wojną domową między marksistowską MPLA, po stronie której wcześniej zaangażowani byli żołnierze kubańscy, a niegdyś wspieraną przez Pretorię Unitą z Jonasem Savimbim na czele. W nowych postzimnowojennych realiach oba ugrupowania straciły swoich dawnych patronów. Ponieważ to MPLA sprawowała władzę na roponośnych terenach, koncerny naftowe musiały robić interesy z przedstawicielami tego reżimu. Aby gigantyczne inwestycje w infrastrukturę naftową były opłacalne, należało zadbać o ich bezpieczeństwo. Ludzie Barlowa wydawali się idealną zaporą przed partyzantami Savimbiego.
W 1993 roku odnotowujemy kolejny kamień milowy w dziejach PMC. Uznany na arenie międzynarodowej rząd w Luandzie wynajął prywatną firmę wojskową, by w jego imieniu prowadziła działania zbrojne przeciwko partyzantom. Nigdy wcześniej żadna firma nie podjęła się takiego zadania na taką skalę. Executive Outcomes była w pełni autonomiczną i całkowicie prywatną armią, która posiadała własne, dobrze zorganizowane zaplecze logistyczne. Na jej wyposażeniu były postsowieckie bojowe wozy piechoty i śmigłowce szturmowe. Miała wydzielone komórki odpowiedzialne za wywiad, systemy teleinformatyczne itp. Ponadto usługi Executive Outcomes miały być częściowo finansowane poprzez udział w zyskach z eksploatacji angolskich surowców. Wszystko to sprawiło, że firma Barlowa stała się samodzielnymi prowadzącym własną grę elementem angolskiej układanki. Dopiero presja ze strony ONZ-etu i USA sprawiła, że władze w Luandzie rozwiązały z nią kontrakt i pozwoliły na przybycie do Angoli „błękitnych hełmów”.
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Executive Outcomes zostało zaangażowane przez władze Sierra Leone do walki ze wspieranymi przez sąsiednią Liberię powstańcami. W ciągu kilkunastu miesięcy ludzie Barlowa przywrócili w Sierra Leone względny spokój. W zamian za swoje usługi także otrzymali udziały w eksploatacji miejscowych surowców. Ponownie doszło do niebezpiecznej sytuacji symbiozy potężnego biznesu i skorumpowanych władz politycznych.
Najemnicy w Katandze. Jak się okazuje, psami wojny były również kobiety, o czym świadczy obecność najemniczki na pierwszym planie, styczeń 1963. Getty Images
Kres złotemu okresowi w dziejach Executive Outcomes położyły zmiany legislacyjne w Afryce Południowej. Parlament w Pretorii przeforsował ustawy, które delegalizowały zorganizowane najemnictwo pokroju firmy Barlowa. 1 stycznia 1999 roku EO zostało rozbite na mniejsze podmioty i nie mogło już prowadzić działań na skalę tych w Angoli czy Sierra Leone. Władze polityczne zablokowały tę niebezpieczną tendencję. Historia Executive Outcomes jest bardzo symptomatyczna dla tego, co stało się z najemnictwem po 1989 roku. „Romantycznego kondotiera”, który sam rekrutuje swoich ludzi, zastępuje sprawny menedżer, mający dodatkowo dość niejasną przeszłość w służbach specjalnych. Sama firma zaś stała się ważnym podmiotem życia politycznego państw, w których prowadziła operacje. Również, co należy podkreślić, niezależnym podmiotem, gdyż w odróżnieniu od np. Watchguard International, jego działania nie podlegały bezpośredniej kontroli rządowej.
Podobnie jak w przypadku osławionego Blackwater, rozwój firmy został zablokowany przez władze polityczne. Niebezpieczny rozrost uzbrojonej organizacji stanowił potencjalne zagrożenie porządku publicznego. Ani władze w Pretorii, ani w Waszyngtonie nie mogły tego na dłuższą metę tolerować. W obu przypadkach doprowadzono do rozbicia dużej firmy na mniejsze podmioty, które nie były już zdolne działać na taką skalę.
Koncepcja mówiąca, że PMC zastąpią konwencjonalne siły zbrojne, była mocno życzeniowa. Nawet w czasach świetności w latach dziewięćdziesiątych personel Executive Outcomes liczył co najwyżej kilka tysięcy osób, co w porównaniu z konwencjonalną armią średniego państwa wypada dość mizernie. Również wyposażenie w sprzęt ciężki było raczej groteskowe. Postsowieckie BWP-y i Mi-8 mogły robić wrażenie na słabo uzbrojonych partyzantach, ale w porównaniu z jakąkolwiek sensownie zorganizowaną armią, dysponującą potężną artylerią, sprzętem ciężkim i lotnictwem, nie wyglądały groźnie. Ponadto trzeba mieć na uwadze, że kontraktorami Executive Outcomes zostawali byli wojskowi, ludzie, których wyszkolono za pieniądze południowoafrykańskiego podatnika.
PMC mogły prowadzić samodzielne operacje wojskowe, ale tylko w określonych warunkach konfliktu asymetrycznego, gdy przeciwnik jest nieefektywnie zorganizowany, słabo uzbrojony i niezbyt liczny. Nawet Blackwater zaangażowano w Iraku dopiero gdy wojska koalicji pokonały armię Saddama Husajna i zajęły Bagdad, a wielkie działania manewrowe zastąpiono czynnościami quasi-policyjnymi. Zaryzykowałbym tezę, że w obecnych czasach na dłuższą metę PMC sprawdzają się w kilku sytuacjach: w asymetrycznych konfliktach postkolonialnych, głównie do ochrony ludzi i infrastruktury; jako swoiste auxilia w ramach konwencjonalnych sił zbrojnych, np. Grupa Wagnera, albo jako instruktorzy dla rządowych armii, z którymi współpracują – tak jak działała firma Stirlinga. Przekroczenie pewnej masy krytycznej, gdy dana PMC zbytnio urasta w siłę, powoduje reakcję ze strony władz politycznych, które blokują ten niebezpieczny z ich punktu widzenia trend.
Czy wspomniana Grupa Wagnera, patrząc na jej udział w wojnie w Ukrainie, to w Pańskiej ocenie najemnicy, czy po prostu jeden z oddziałów specnazu Federacji Rosyjskiej, nazywający się dla dezinformacji prywatną firmą wojskową?
Grupa Wagnera, w moim odczuciu, nie jest „klasyczną” PMC pokroju Executive Outcomes, której kierownictwo samodzielnie podpisywało umowy z władzami Angoli czy Sierra Leone. Jej działania są ściśle sprzężone z polityką Kremla. Trudno jednoznacznie orzec, czy jest ona firmą wynajętą przez GRU, czy jego specjalną komórką. Biorąc pod uwagę pozycję służb specjalnych w systemie politycznym putinowskiej Rosji, a także postać samego Wagnera – czyli podpułkownika Dmitrija Utkina „Wagnera” – człowieka związanego z rosyjskim wywiadem wojskowym, postawiłbym raczej tezę, że jest to specjalna komórka w ramach GRU.
Historycznie jej korzenie sięgają początków wojny domowej w Syrii, gdzie tzw. Korpus Słowiański walczył po stronie wojsk rządowych, zanim Rosja oficjalnie przystąpiła do konfliktu po stronie Asada. Przypomina mi to nieco działania wspomnianego wcześniej Watchguard International, którą z kolei nadzorował brytyjski wywiad. Częściowo mamy tu podobny schemat – władze polityczne, nie chcąc się oficjalnie angażować we wspieranie wojskowe danego rządu, korzystają z usług swoistych „podwykonawców”, oficjalnie prywatnych podmiotów. Mogą też poszerzyć bazę rekrutacyjną, gdyż w Grupie Wagnera służą nie tylko Rosjanie. Pojawia się także coraz więcej informacji na temat werbunku pośród skazanych za ciężkie przestępstwa więźniów rosyjskich kolonii karnych, co odbywa się z pogwałceniem nawet rosyjskiego prawa. Praktyka nie do pomyślenia ani w przypadku Blackwater, ani Executive Outcomes.
Pewnym novum jest wprzęgnięcie najemników Utkina w strukturę regularnej rosyjskiej armii, która od 24 lutego 2022 roku prowadzi pełnoskalową wojnę przeciwko Ukrainie. Śledząc sytuację na froncie, na którym regularne i rzekomo doborowe oddziały armii rosyjskiej nie mogą się pochwalić spektakularnymi sukcesami, można odnieść wrażenie, że tylko wagnerowcy przedstawiają jakąkolwiek realną wartość bojową. Oddział owianych złą sławą okrutników spełnia swoją funkcję również w zastraszaniu mieszkańców okupowanych terytoriów Ukrainy. Grupa Wagnera jest więc także narzędziem, którego brutalne działania mają uderzyć w ukraińskie morale.
autor zdjęć: rys. Piotr Korczyński; Polona; Getty Images
komentarze